poniedziałek, 21 lipca 2014

Hemofobia w ciąży #1

Krew, żyły, wenflon - słowa te i wszystko co z nimi związane były zakazane w mojej obecności, a próba pokazania któregoś z wymienionych kończyła się atakiem paniki, poceniem i/lub omdleniem. I nie był to krzyk czy uciekanie, tylko zwijanie się w kłębek, zatykanie uszu, odwracanie wzroku - dla kogoś kto spotkał się z takim zachowaniem po raz pierwszy było skojarzenie z psychopatką, ew. rozpieszczoną gówniarą... Zdarzyło mi się nawet  kilka razy zemdleć na samą myśl o krwi. Omdlenia też nie należały do tych z gatunku osuwającej się powoli damy - ja padałam jak kłoda, byłam sztywna i oczy wywracały się tak, że było widać same białka. Podobno widok przerażający - nie wiem, będąc główną zainteresowaną ciężko mi się wypowiedzieć, a zdjęcia nikt mi nigdy nie zrobił. Ileż mama się ze mną najeździła po lekarzach - każda diagnoza brzmiała jednak tak samo, dziecko jest zdrowe. A ja dalej mdlałam. Kiedy ugryzł mnie chomik, koledze w przedszkolu poleciała krew z nosa, gdy ucięłam palucha krojąc ogórka czy pomyślałam o krwi patrząc się na Pana Jezusa na krzyżu w kościele... Nie policzę ile razy w życiu zemdlałam, było tego za dużo, natomiast z wiekiem powoli uczyłam się z tą fobią żyć. No dobra, nie żyć, a funkcjonować, bo unikałam wszystkiego co z krwią związane, ba nawet z biologii byłam zwolniona jak był temat o układzie krwionośnym.

Kiedy dostałam pierwszy okres prawie padłam, ale udało mi się nad tym zapanować. Często co prawda robiło mi się słabo, a kąpiele trwały najkrócej jak było to możliwe, ale nigdy podczas miesiączki nie zemdlałam. Jak byłam nieco starsza zaczęłam używać tamponów - koreczek i nie pamiętałam, że w ogóle mam okres. Mama często mi powtarzała, że miesiączka i ciąża to dwie rzeczy, których się najbardziej boi w moim wykonaniu - z pierwszą poradziłam sobie nieźle.

Niestety nieleczona fobia z wiekiem się pogłębiała. Co prawda nie mdlałam, było mi co najwyżej słabo, ale zdarzenia te miały miejsce coraz częściej. Doszło nawet do tego, że zostając sama w domu musiałam mieć zawsze otwarte drzwi, ponieważ kiedy były zamknięte natychmiast robiło mi się słabo, a oczami wyobraźni widziałam swoją śmierć wskutek omdlenia i uderzenia głową np. w stół. Mijając centrum krwiodawstwa czy busa honorowych krwiodawców przez dłuższy czas dochodziłam do siebie. Krew w filmach - nieważne że sztuczna, powodowała takie same reakcje jak ta prawdziwa.  Ale chyba najgorszym było zobaczenie kogoś, kto wyszedł z badania uciskając wacikiem TO miejsce - od razu musiałam siadać, a widok w mojej głowie siedział przez najbliższych kilka dni.

W 2012 roku trafiłam do szpitala gdzie konieczne było pobranie krwi i założenie wenflonu. Nie potrafiłam nad sobą zapanować, w końcu pielęgniarka nie wytrzymała i wezwała koleżankę z OIOMu, która się ze mną nie patyczkowała. Z perspektywy czasu śmieję się z tego, bo musiało to nieźle z boku wyglądać, ale wtedy wcale nie było mi do śmiechu. Na nogach siedział lekarz, pielęgniarka i mama mnie trzymały, a ja śpiewałam (a raczej wydawałam jakieś dziwne dźwięki) i w kółko powtarzałam, że nie zemdleję, Udało się, nie zemdlałam, co prawda prześcieradło było całe we krwi, jedna pęknięta żyła, 3 pokłute miejsca, ale krew pobrana, a wenflon założony. Tylko moja psychika na wykończeniu. Ze szpitala wyszłam następnego dnia, ze świetnymi wynikami. Dochodziłam do siebie 3 dni, z domu wyszłam dopiero czwartego, a całkowicie normalnie zaczęłam funkcjonować dopiero po jakimś tygodniu. Przeżyłam swój mały koszmar, ale wyszło mi to na dobre, przestałam popadać w paranoję, można było powiedzieć przy mnie nawet słowo krew, no i przestało robić mi się słabo średnio dwa razy dziennie. Było trochę lepiej, ale fobia nadal była silna... Przysięgłam, że kolejne badania zrobię dopiero w ciąży - nie wiedziałam, że nastąpi to tak szybko...

Tak sobie żyłam i funkcjonowałam, a wybieranie się do psychiatry kończyło się na wybieraniu i mówieniu, że podobno tylko hipnoza może mnie wyleczyć.
Jakże się myliłam dowiedziałam się ponad rok później... Możecie sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy dotarło do mnie, że jestem w ciąży, że będę musiała robić badania co miesiąc (!!!), że będę musiała urodzić!!! Wtedy bardziej przerażały mnie jednak badania, bo poród był jeszcze odległy.

Dostałam pierwsze skierowanie, ciocia umówiła mnie ze swoją koleżanką, która miała pobrać mi krew i znieść moje histerie. Niestety okazało się, że jeśli chcę być pod opieką NFZ badania muszę wykonać w przychodni, do której chodzę. Dobra, przeżyję. Pielęgniarki w przychodni zostały uprzedzone, że mogę wpaść w histerię lub zemdleć. Nadszedł dzień badania - nie spałam od 4:30, w przychodni prawie zeszłam, podczas badania Tata Tosi trzymał mnie za nogi (które podobno trzęsły się jak galareta), jedna pielęgniarka za rękę, a druga próbowała pobrać krew. Próbowała, bo miałam tak zaciśnięte żyły, że po 3 próbach odpuściła. Kazała odpocząć i przyjechać za parę dni. Przyjechaliśmy, tym razem moje nieopanowane łzy przestraszyły dziecko - też się popłakało. Podejście drugie było równie ciężkie, ale tym razem się udało, miałam miesiąc spokoju. Każde kolejne badania wyglądały coraz lepiej. Podczas jednego z badań Tośka mnie kopnęła - uspokoiłam się natychmiast, a z żyły poleciała krew. Pobyt w szpitalu i kroplówki też mnie wzmocniły. Ostatnio nawet poprosiłam Tatę Tosi żebyśmy pojechali na morfologię, bo od poprzedniej minął już miesiąc, a chciałabym sprawdzić czy wszystko ok - sama z własnej, nieprzymuszonej woli pojechałam zbadać krew, nadal ciężko mi w to uwierzyć.

Obecny pobyt w szpitalu zaowocował moim kolejnym małym sukcesem - pobranie krwi, założenie wenflonu, podłączenie kroplówki. Wszystko bez mrugnięcia okiem, na dodatek w samotności, nikt mnie nie trzymał, nie płakałam, nie trzęsłam się, nie zrobiło mi się nawet słabo i przede wszystkim nie było Taty Tosi. Obecnie dojście do siebie po badaniu zajmuje mi tyle ile uciskanie TEGO miejsca, później funkcjonuję normalnie, jak każdy inny człowiek. Owszem podczas badań odwracam głowę i natychmiast robię się mokra, ale porównując to wszystko do tego co było jestem z siebie dumna. Nie mogę powiedzieć, że pokonałam fobię, bo nadal krew mnie przeraża, ale teraz mogę powiedzieć, że w 100% nauczyłam się z nią żyć. Po porodzie opowiem Wam pewnie dalszą część - hemofobia na porodówce.

A Wy czego się boicie?
źródło

3 komentarze:

  1. Jesteś bardzo dzielna, dzieci jednak zmieniają ludzi :) Ja panicznie boję się pająków. Wiele razy płakałam, kiedy jakimś cudem robal na mnie wlazł. A tam! Płakałam! to był pisk, ryk, skakanie, bieganie w kółko. Masakra. Do dziś z resztą tak mam. No i wiąże się to też z tym, że czasem budzę się w nocy z przekonaniem, że pająk jest w mojej pościeli, lub gdzieś na mnie. Zrywam się jak poparzona i zanim dotrze do mnie, że to był tylko sen, prawie umieram na zawał

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najgorsze jest to, że zarówno krew jak i pająki są wokół nas i ciężko tego uniknąć. Myślę, że jestem jednak idealnym przykładem, że terapia szokowa na prawdę przynosi rezultaty - mogę o tym mówić, pisać, czytać, coś co jeszcze nie tak dawno było nie do pomyślenia (skierowanie na badania budziło we mnie chęć omdlenia :o). No i bardzo dużo zawdzięczam Tosi. Gdyby nie Ona wątpie czy zdecydowałabym się na badania gdyby nie było to spowodowane zagrożeniem życia bądź wylądowaniem w szpitalu... Także po raz kolejny - dziękuję Tosieńko :)

      Usuń
  2. ja panicznie boję się pająków i wszelakiego robactwa ... osy , pszczoły itd ale najbardziej pająków chyba... nagorsze jest to że jak zobaczę pająka to nawet boję się go zabić ! Dlatego zakupiłam RAIDa i jak psikam na pająka to chwile chodzi a później zwija się w kulkę i spada także mam nadzieję że po tym nie ożywa :D

    OdpowiedzUsuń