sobota, 31 stycznia 2015

Brownie z kaszy jaglanej

Miało być dla niedzielnych gości, ale chyba nie doczeka i będę musiała zrobić nowe. Brownie z kaszy jaglanej - smaczne, zdrowsze niż tradycyjne i taaakie czekoladowe, że aż czarne. O prostocie wykonania nie wspominając... Składniki pewnie macie w domu, więc nie musicie nawet iść do sklepu. To co? Pieczemy wspólnie ciasto na niedzielę? :)

BROWNIE Z KASZY JAGLANEJ
SKŁADNIKI:
  • 120g kaszy jaglanej (ok. 330g po ugotowaniu)
  • 150g cukru
  • 50g kakao
  • 60g oleju
  • 3 jaja
  • 120g śmietanki 30% (lub w zdrowszej wersji jogurtu)
  • opcjonalnie łyżeczka proszku do pieczenia
Piekarnik rozgrzewamy do 180°C. Ostudzoną kaszę mieszamy ze wszystkimi składnikami i blendujemy. Blachę wykładamy papierem do pieczenia i wylewamy naszą masę. Wkładamy do piekarnika i po 30-40 min ciasto jest gotowe. Ja posypałam startą, mleczną czekoladą. Jako posypki można użyć również prażonych i startych migdałów, będzie pysznie! Smacznego! :)


piątek, 23 stycznia 2015

Gryzak z siateczką - HIT czy KIT?

Znacie na pewno. Małe cudo, które wyglądem przypomina smoczek, a na końcu ma siateczkę lub silikonowy "woreczek". Nie wiem dlaczego, ale ostatnio wyjątkowo rzuca mi się to w oczy i gdzie nie spojrzę, jakiej strony nie otworzę, której grupy nie odwiedzę jest po prostu wszędzie! Niedługo zacznie mi się śnić po nocach... 

źródło: pinterest.com
Przyznaje się bez bicia - wynalazku ów nie znam, nie używałam i używać nie będę,  Pomijając moją zupełnie jednostronną i subiektywną opinię, gryzak zwyczajnie mnie obrzydza (myśl o memłaniu  ciapki w silikonowym woreczku, fuuu) to nie mogę  przejść obojętnie obok informacji producentów, którzy chwalą go jako gadżet, pozwalający dzieciom przejść ze stanu ssania pokarmu do jego samodzielnego gryzienia. Przejście z pokarmów płynnych do stałych ma być dzięki niemu o niebo łatwiejsze i bezpieczniejsze. Dzięki siateczce owoc/warzywo przedostaje się do buzi w dobrze rozdrobnionej postaci i w takiej trafia do żołądka minimalizując ryzyko zadławienia. Teoria brzmi nieźle, tylko, że ja się z nią po prostu nie zgadzam.

Przejdźmy więc do moich autorskich hejtów:

Producenci zachwalają, że dzięki niemu dziecko nie będzie się krztusić - owszem, na pewno w trakcie memlania siatki tudzież kawałka silikonu się nie zakrztusi, ale co będzie później, kiedy zetknie się z kawałkami warzyw i owoców bez gryzaka? Nie będzie umiało ocenić jakiej wielkości kawałek można bezpiecznie odgryźć, bo nie dostało wcześniej szansy nauczenia się tego. Od krztuszenia nie uchroni się nawet dorosły, także prędzej czy później odkrztuszania i tak będzie musiało się nauczyć. Ponadto jednym z elementów umiejętnego żucia jest obracanie kawałków jedzenia w buzi, czego nie można nauczyć się memlając siatkę. Zdecydowanie bardziej wolę by Tosia umiejętności te nabyła jak najwcześniej. W naszym wypadku prawdopodobnie odbędzie się to za pomocą metody blw.

I jeszcze jedno! Wyobraźcie sobie, że dostajecie kawałek jabłka/marchewki/brokuła/banana w szmatce albo gumie. Memlacie go tak długo aż coś wydostanie się z siatki i w końcu będziecie mogli to połknąć. Ale zaraz, zaraz... Smak jest, a gdzie podziała się treść? Gdzie przyjemność z jedzenia? Poza tym jaką przyjemność można odczuwać memlając siatkę lub kawałek silikonu? Wychodzę z założenia (może mylnego, przecież to dopiero moje pierwsze dziecko), że dziecko to mały człowiek. Jeśli czegoś nie robię/nie lubię to nie będę robić tego dziecku. "Nie rób drugiemu co tobie nie miłe" - znacie to powiedzenie? Stosujecie się? Ja tak i tego samego założenia staram się trzymać w stosunku do swojego dziecka.

Abstrahując zupełnie od tego, że siateczka jest bardzo niehigieniczna i w zasadzie najlepiej byłoby ją wymieniać po każdym użyciu, uważam ten wynalazek za totalny KIT, ale chętnie poznam Wasze opinie i doświadczenia z tym gadżetem. Przecież to co dla mnie jest złe, dla kogoś może być absolutnym HITem. 

sobota, 17 stycznia 2015

Pigułka "PO"

Kilka dni temu w internecie zawrzało. Sprawczynią całego zamieszania jest mała "pigułka po", która ma być dostępna bez recepty. Od razu w mojej głowie zrodził się post pełen oburzenia, na szczęście mam ostatnio tak wiele spraw, że nie byłam w stanie wyrazić swojego zdania wcześniej. I dobrze. Ochłonęłam, a zniesienie recepty na "pigułkę po" nie wywołuje we mnie już tyle emocji, lecz budzi ogromne wątpliwości. 

"Tabletka po" zawiera dużą dawkę hormonów. Stosowanie hormonów (a w zasadzie każdych leków, tyczy się również witamin) powinno odbywać się pod ścisłą kontrolą lekarza. Założeniem ww. tabletki jest zapobieganie ciąży w sytuacjach awaryjnych czyli takich, kiedy inne metody antykoncepcji zawiodą lub kobieta pada ofiarą przemocy seksualnej. Obawiam się, że znosząc receptę na "pigułkę po" przestanie być ona awaryjną metodą antykoncepcji, a zacznie być jej alternatywą. Wygodną alternatywą, bo seks bez prezerwatywy jest przyjemniejszy, no i nie trzeba pamiętać o wzięciu tabletki codziennie. Łyknie się po stosunku i sprawa załatwiona. A dawka hormonów w takiej pigułce jest na prawdę duża i łykając ją raz, drugi i trzeci nikt nie umrze, ale gospodarka hormonalna może zostać poważnie zaburzona.

W zasadzie nie staję ani po jednej, ani po drugiej stronie barykady. W całej tej burzy zastanawia mnie tylko dlaczego ludzie, którzy nie mają pojęcia o działaniu tego specyfiku zgłaszają największy sprzeciw i głośno krzyczą o tabletkach poronnych. Działanie tych dwóch specyfików różni się diametralnie. "Pigułka po" nie dopuszcza do zagnieżdżenia, natomiast jeżeli już do niego dojdzie, dzięki dużej zawartości progesteronu wspomaga utrzymanie ciąży. Antonina może być tego żywym przykładem. Kongresie Kobiet Konserwatywnych - gdzie tu logika? Jeżeli "tabletka po" wspomaga utrzymać ciąże w przypadku zagnieżdżenia - jakim cudem nazywacie ją tabletką poronną? Idąc tym tokiem myślenia, każde zabezpieczenie można nazwać zabijaniem nienarodzonego dziecka - przecież zabezpieczając się nie dopuszczasz do zapłodnienia! Plemniki umierają, a komórki jajowe są niewykorzystywane. Toż to morderstwo!

Osoby, które się zabezpieczają nie chcą mieć dzieci i powinny mieć łatwy dostęp do każdej metody antykoncepcji, zarówno tej zwykłej, jak i awaryjnej. Osoby świadome zastanowią się i skonsultują z lekarzem zanim sięgną po tak duży zastrzyk hormonów, nawet jeśli będzie on bez recepty. Niestety jest całe grono ludzi nieodpowiedzialnych, dlatego uważam, że zniesie recepty na "pigułkę po" niesie ze sobą duże ryzyko zapełnienia się oddziałów ginekologicznych kobietami z powikłaniami po "przedawkowaniu" hormonów. Reasumując nie wydaje mi żeby zniesienie recept na "pigułkę po" było najlepszym rozwiązaniem.

Poza tym tabletkę lub receptę można mieć zawsze w domu, aby wykorzystać ją w sytuacji awaryjnej.

źródło: pinterest

wtorek, 13 stycznia 2015

JOHN BURG - Lubię jeść na mieście

Rozpoczynając cykl "Lubię jeść na mieście" wspominałam Wam, że jesteśmy z TT w trakcie poszukiwania steka idealnego. A w zasadzie ja, bo to ja jestem miłośniczką średnio (wpadającego w dobrze) wysmażonego, wielkiego kawałka mięsa. Do tej pory nasze poszukiwania kończyły się z kiepskim rezultatem, aż do momentu, kiedy głód podczas zakupów w kieleckiej galerii Echo zaprowadził nas do JOHN BURG'a. Oh, to była miłość od pierwszego wejrzenia, a co najważniejsze - ona nadal trwa. W związku z tym, że gościliśmy tam już kilkakrotnie i zdążyliśmy spróbować już większości potraw, mogę z czystym sumieniem powiedzieć Wam jedno - to miejsce jest punktem obowiązkowym na gastronomicznej mapie Kielc.

Restauracja mieści się poza strefą jedzenia, w oddzielnym lokalu, co jest jej ogromnym plusem. W zasadzie będąc w galerii handlowej możesz poczuć się jakbyś był zupełnie gdzie indziej. Od wejścia roznosi się przyjemny zapach jedzenia - przedsmak tego, co Cię czeka. Nie mogąc powstrzymać mojej miłości do steków, za każdym razem zamawiam dobrze wysmażonego, średniego steka. TT jako, że steki lubi, ale bez przesady, szaleje nieco bardziej i dzięki niemu spróbowaliśmy innych pyszności. Szczególnie polecam Wam żeberka w sosie BBQ, burgery (cheese i bbq) no i oczywiście steka, ale to już wiecie. Przy moim zamówieniu obowiązkowym napojem jest lemoniada z kiwi i pietruszki, która podana z lodem idealnie gasi pragnienie. JOHN BURG przygotowany jest również na małych gości - podkładki pod jedzenie dla dzieci mają różne łamigłówki, a do kubełka frytek dołączane są kredki, aby z tej podkładki można było skorzystać. Mam nadzieję, że mają również krzesełka niemowlęce, bo na razie najedzona i pełna wrażeń Antonina przesypia każdą wizytę, ale już niedługo będzie pewnie chciała towarzyszyć rodzicom przy stole. 

Przez pięć dni w tygodniu czekają na gości ciekawe promocje. Bardzo podoba mi się również rozwiązanie płatności przy wyjściu - nie czekasz na kelnera z rachunkiem tylko wychodzisz wtedy, kiedy masz na to ochotę. Powiem Wam, że jest to na prawdę fajne i wygodne rozwiązanie.  

Najwyższej jakości składniki, miła i uśmiechnięta obsługa oraz pyszne jedzenie - to jest miejsce, do którego się wraca. Miejsce, które przyciąga smakiem i... ceną! "Będziemy robić wszystko, by JOHN BURG stał się synonimem doskonałej jakości wołowiny Black Angus w przystępnej dla każdego cenie." - to są słowa, pod którymi ja, jako wielokrotny gość restauracji podpisuję się rękami i nogami. I wszystkim tym, czym się jeszcze da.



sobota, 10 stycznia 2015

Zbyt małe przyrosty - jak z nimi walczyć?

Czy niechęć do podania dziecku mieszanki i chęć zawalczenia o laktację to coś złego? Czy kobietę, która chce karmić naturalnie i jest w stanie iść na pewne kompromisy, stawić czoła niedogodnościom należy od razu nazywać fanatyczką karmienia piersią? Czy na prawdę żyjemy w takich czasach, że karmienie piersią to wizytówka Matki Polki Cierpiętnicy? Czasem odnoszę takie wrażenie... 

Tośka od pewnego czasu hula w granicach dolnego centyla. Zarówno w poradni neonatologicznej jak i w przychodni, do której należymy dostałam od razu zalecenie dokarmiania dziecka mieszanką. Podczas próby porozmawiania o innych możliwościach rozwiązania problemu nie uzyskałam odpowiedzi, jedynym słusznym rozwiązaniem było mm. Moje zdanie o mm znacie, a jeśli nie wskakujcie TU

Jako świadoma kobieta i matka, która wie co nieco o laktacji postanowiłam zasięgnąć informacji u innego pediatry. Tak oto, po wykonaniu niezbędnych badań okazało się, że Tośka wcale nie ma problemu, jest po prostu drobnym dzieckiem i pomimo, że mało przybiera, nadal mieści się w normie. Dostałam jednak zalecenia, które pozwolą zwiększyć mi laktację, a Tosi przybrać odrobinę więcej w szybszym tempie. I to korzystając tylko z własnych piersi! Tak na marginesie pediatra okazał się międzynarodowym konsultantem ds. laktacji, także lepiej trafić nie mogłam :) 

Jeśli Twoje dziecko również ma problemy z przyrostami spróbuj zastosować się do poniższych rad*:
  • częstsze przystawianie
Jeśli jesteś w domu i masz taką możliwość przystawiaj dziecko jak najczęściej. Nie dopuszczaj do uczucia nabrzmiałych piersi, one wtedy dostają sygnał o zmniejszeniu produkcji. Mleko wytwarza się na bieżąco pod wpływem stymulacji, także "flaczki" nie oznaczają braku mleka. 
  •  karmienie przez sen
W ciągu dnia podczas drzemek, wieczorem, zanim pójdziesz spać. Zdziwisz się ile dziecko potrafi zjeść przez sen. Gdy dziecko nie śpi dostaje bardzo dużo bodźców, szczególnie nasila się to w okolicy 3-4 miesiąca życia, niektóre dzieci zaczynają przez to mniej jeść, w związku z czym laktacja też zaczyna słabnąć. 
  • częstsze nocne karmienia
W nocy następuje największy wyrzut prolaktyny. Jeśli zwiększymy częstotliwość nocnych karmień dziecko powinno zacząć więcej przybierać, a piersi zwiększą produkcję. Złota zasada - jeśli dziecko mało przybiera nie dopuszczać do dłuższej niż sześciogodzinnej przerwy między karmieniami. Obecnie Antosia śpi z nami i je w nocy zdecydowanie częściej.
  • pozytywne myślenie
Musisz wierzyć w to, że dasz radę i puszczać mimo uszu komentarze o bezwartościowym pokarmie, o wodzie, która płynie w piersiach, o tym, że głodzisz dziecko (tak, tak, jak nie waży 8kg w wieku 4 miesięcy znaczy, że możesz je głodzić!).


*każde dziecko jest inne i pamiętajcie, że żaden post nie zastąpi konsultacji z lekarzem.

czwartek, 1 stycznia 2015

7 rzeczy, których o mnie nie wiecie!

Dlaczego akurat siedem? No właśnie...

1. Uwielbiam siódemkę!
Od kiedy sięgam pamięcią siódemka była moją ulubioną liczbą. Była, jest i będzie. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, tak po prostu jest. Oj, nawet nie wiecie jak chciałam żeby Tosia urodziła się siódmego sierpnia! Już nawet pierwszych oznak porodu się doszukiwałam ;)

2. Byłam uparta jak osioł...
Jako dziecko byłam okropnie uparta. Nie było szarości, wszystko było czarne albo białe, a nie znaczyło stanowcze NIE. Nie było kompromisu, ani możliwości przekonania mnie do czegokolwiek. Jak powiedziałam, że nie założę tej sukienki/kapci/bluzki znaczy to, że nigdy tego na sobie nie miałam. Tfu, miałam, ale najwyżej parę sekund. IKEA to była ikeja, osty to octy, a siniaki na nogach to śliniaki

3. Do 8 roku życia nie mówiłam "r".
Dzieci w szkole się ze mnie śmiały, a ja płakałam. Pamiętam jak na wakacjach przybiegłam do mamy z placzem "mamo, a dzieci nie wiedzą co to jest jjjyyba". Moje "r" było specyficzne, tak jakbyście wymówili "r" bez drgań języka. Brzmi dziwnie, prawda? Do logopedy poszłam raz. Tylko raz, bo nie chciałam tam iść i przez bite 20min nie odezwałam się ani słowem (patrz punkt wyżej, nie to nie). Więcej prób mama nie podejmowała, a wymawiać "r" nauczyłam się sama pewnego wakacyjnego dnia w drodze do cioci. 

4. W liceum rzuciłam szkołę!
Tak moi drodzy... Byłam nieznośną, bezczelną, nieposłuszną, głupią i najmądrzejszą gówniarą, która unikała szkoły jak ognia. Tydzień po osiemnastce przyszłam do domu i oświadczyłam, że zabrałam papiery ze szkoły i zapisałam się do CKU. Z perspektywy czasu uważam, że była to jedna z najlepszych decyzji (moja mama też), co nie zmienia faktu, że rodzice nie mieli ze mną lekko. Maturę oczywiście zdałam, studia skończyłam, a przede mną tylko magisterka, więc tak do końca tej szkoły jednak nie rzuciłam. ;)

5. Miałam kolczyk w pępku.
Zrobiony w wieku lat 13 przez kosmetyczkę. Pistoletem. W pępku dyndał sobie sztyft taki jakim przebija się uszy. Pozwolicie, że dodam tylko, że oprócz brzydkiej blizny na szczęście nic mi się nie stało, a resztę pozostawię bez komentarza... Oczywiście bez zgody i wiedzy rodziców. 

6. Jestem uzależniona od układania puzzli.
Dopóki ich nie mam, wszystko jest w porządku.Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy dorwę pudełko puzzli w swoje ręce. Świat nagle przestaje istnieć, zapominam o istnieniu jedzenia i innych potrzeb fizjologicznych. Sen nie istnieje. Dostałam pudełko puzzli na gwiazdkę - potrzebny mi odwyk, bo każdą drzemkę Tosi wykorzystuję na układanie!!!

7. Chciałam być piosenkarką.
Muszę dodać, że słoń nadepnął mi na ucho, a mnie śpiewającej zdecydowanie nie chcielibyście usłyszeć. Cóóóż, jak byłam mała przekonana byłam o swoim talencie i wielkie boje toczyłam z mamą o zgłoszenie mnie do programu "Od przedszkola do Opola" (pamiętacie go? :D). Mama moja, mądra kobieta delikatnie i powoli starała mi się ten pomysł wyperswadować i wytłumaczyć, że głosu to ja nie mam za grosz. Długo jeszcze raczyłam rodziców śpiewaniem w samochodzie. Teraz śpiewam tylko Antosi (Ona to lubi!) i mężowi (On nieco mniej ;)).