środa, 29 października 2014

Kolejkowa Rewolucja

Ogólnopolska akcja społeczna Kolejkowa Rewolucja!

Dwa dni temu na facebook'u udostępniłam Wam link do ogólnopolskiej akcji społecznej - Kolejkowej Rewolucji. Dzisiaj chciałabym opisać Wam jak było w moim przypadku... 

Będąc w ciąży spotkałam się z dużą życzliwością ze strony innych, szczególnie ekspedientek w sklepach. Może dlatego, że mój brzuch widać było z kilometra już od połowy ciąży, a może dlatego, że stosunkowo mało wychodziłam z domu i nie jeździłam komunikacją miejską, bo ciąża była zagrożona... Niemniej jednak znam polskie realia i wiem, że niestety wiele osób widząc kobietę w ciąży nagle z zainteresowaniem ogląda soje buty/czyta książkę/skład produktu w kolejce czy zawzięcie patrzy w inną stronę byleby tylko nie spotkać się wzrokiem z ciężarną. W kolejce stałam może 2 razy, nikt mi wtedy nie ustąpił, a ja dobrze się czułam, więc nie prosiłam. Kilka razy zdarzyło mi się jednak grzecznie poprosić o ustąpienie miejsca w kolejce i zawsze zostałam przepuszczona z uśmiechem. Niestety byłam też świadkiem przykrej sytuacji i to ze strony kobiety w ciąży. Odchodząc od uprzywilejowanej kasy w IKEI usłyszałam krzyk i wiązankę, której nie powstydziłby się niejeden pan Miecio spod sklepu. Zasób słów ciężarnej i ton, w jakim je wykrzykiwała sprawił, że na głowie zjeżyły mi się włosy. Otóż aferę, którą rozpętała spowodowało to, że starsi Państwo postanowili stanąć w kolejce dla kobiet w ciąży, a ona przecież w tej ciąży jest i jej się należy pierwszeństwo. Owszem, należy, po to jest Kolejkowa Rewolucja, ale czy nie można było grzeczniej?

Kolejkowa Rewolucja - wspaniała akcja, którą popieram całym sercem i nie tylko dlatego, że byłam w ciąży. Wiele razy zdarzyło mi się ustąpić miejsca ciężarnej, przepuścić w kolejce, a raz nawet pomóc zanieść zakupy do samochodu chociaż szłam zupełnie w innym kierunku i nie ukrywam - spieszyłam się. Takie zachowanie wyniosłam z domu i jest dla mnie po prostu czymś naturalnym. Niestety nie dla wszystkich, dlatego zachęcam, włączcie się do akcji, razem zawsze możemy więcej! 

Szczegóły znajdziecie pod adresem KolejkowaRewolucja.pl oraz na facebook'u

poniedziałek, 27 października 2014

W Kielcach na ulicy Prostej...

W poście Hemofobia na porodówce #2 obiecałam Wam dalszą część historii z pobytu w szpitalu na Prostej. Cóż, nie będę ukrywać, że szpitala nie poleciłabym nikomu. Tak, jak dwukrotny pobyt na patologii ciąży i opiekę tamtejszych położnych wspominam bardzo dobrze, tak porodówkę i salę pooperacyjną fatalnie...

Będąc jeszcze na patologii ciąży zdziwiona byłam faktem iż wszystkie, absolutnie wszystkie kobiety (a uwierzcie, łącznie przez ponad dwa tygodnie można porozmawiać z wieloma) chodziły do swoich lekarzy prywatnie, żadna, z którą rozmawiałam nie korzystała z NFZ-u. Później przekonałam się dlaczego. Łapówkarstwo w dzisiejszych czasach ewoluowało. Teraz nie dajesz już koperty tylko chodzisz na prywatne wizyty. Nie wszędzie jednak tak jest... Przecież mieszkając w Warszawie niemal całą ciążę przechodziłam publicznie. Pielęgniarki - złote kobiety, dzielnie znosiły moje histerie podczas pobierania krwi, lekarz tłumaczył wszystko dokładnie, odpowiadał na każde pytanie, a przede wszystkim był pod telefonem 24h na dobę - przypomnę jeszcze raz, wszystko publicznie! W Kielcach postanowiłam się jednak nie wyłamywać i znalazłam sobie lekarza pracującego na Prostej - oczywiście prywatnie. 

Przechodząc do rzeczy, krótko i konkretnie. Nie chcę wracać do złych wspomnień z dnia narodzin mojego dziecka, bo po co. Wolę wyrzucić je z pamięci, a zachować tylko te dobre.

Podczas porodu towarzyszyły mi dwie położne - pierwsza, która w ogóle się mną nie zajmowała, zabrała gaz i z wielkiej łaski zrobiła mi zastrzyk (podobno) przeciwbólowy, o którego skutkach ubocznych poinformowała dopiero po podaniu. Nie pokazała jak oddychać, jaka pozycja będzie najwygodniejsza, przypięła do ktg i kazała leżeć. Druga, Pani Ela - złota kobieta. Gdyby nie ona, nie wiem czy dałabym radę wytrzymać tak długo. Wiem, że zrobiła wszystko, co w jej mocy abym urodziła naturalnie. Położna z powołania, której praca sprawia przyjemność, a nie jest przykrym obowiązkiem.

Podejrzewam, że przed cesarskim cięciem podali mi głupiego jasia, ponieważ całą operację nie zamykała mi się buzia i gadałam straszne głupoty. Może kwestia kilkugodzinnego porodu i emocji, może podanych leków sprawiła, że nie bardzo wtedy kojarzyłam i nie przejmowałam się tym co mówią, wręcz przeciwnie, chichotałam jak głupia. Ale wytłumaczcie mi, jakim prawem do jasnej cholery lekarze, którzy mnie operują mówią, że jestem gruba, żartują, że w ciąży to sobie chyba nie żałowałam i ogólnie rozprawiają nad moją tuszą? Jest mi ktoś to w stanie wytłumaczyć? Bo ja nadal nie dowierzam...

Na sali pooperacyjnej co zmiana było gorzej. Pierwsza położna była ok, nie mam jej nic do zarzucenia, natomiast kolejne dwie chyba minęły się z powołaniem. Druga niemal całą zmianę przegadała przez telefon. Mówię Wam, wspaniałe uczucie, leżeć i słuchać paplania, kiedy wszystko boli, jesteś po morfinie, która wcale nie uśmierza bólu, nie masz przy sobie swojego dziecka i nie może odwiedzić cię nawet mąż. Trzecia nie chciała pobrać mi krwi z dłoni (to jeszcze toleruję), dopiero po wytłumaczeniu dlaczego lepiej, żeby pobierała stamtąd, a nie z żyły łokciowej, łaskawie się zgodziła. Jej w udziale wypadło też zaprowadzenie mnie na położnictwo. Kiedy zapytałam się czy idziemy na salę pojedynczą, bo miałam poród rodzinny prychnęła, że to nie ma znaczenia i wylądowałam na czteroosobowej sali, na środkowym łóżku. Nie mogłam nawet położyć obok siebie dziecka, bo bałam się, że spadnie... 

Nikt nie pokazał mi jak zmienić pieluchę, jak ubrać dziecko, jak je podnieść, a położna przy pierwszej kąpieli wyrwała Tosi wenflon. Przez przypadek. 

Trafiłam na fatalną zmianę, miałam pecha, bo były też wspaniałe położne, miłe, delikatne dla dzieci i pomocne dla matki. Jedna z nich przeniosła mnie na jednoosobową salę, co było dla mnie wybawieniem, bo odwiedzających na sali czteroosobowej przewijało się zdecydowanie za dużo.  Warto mieć też kilka opakowań rafaello/merci/czekoladek - wtedy i mocniejsze środki przeciwbólowe się znajdą...

Na koniec zostawiłam Wam smaczek, który wyjaśni dlaczego tak długo byłam w szpitalu. Otóż młody neonatolog, jeszcze rezydent bez ceregieli oświadczył TT, że "dziecko prawdopodobnie ma zespół downa". Tuż po urodzeniu, po przyniesieniu jej do badania i pokazania TT.  TT poprosił żeby mnie o tym nie informować, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna. Po takim newsie miłej i spokojnej nocy życzę. A Tosia oczywiście jest zdrowa. 

Antoninę, po wyjęciu z brzucha, pokazali mi wyłącznie na moment, nikt nie położył jej na piersi, ba nikt nawet mi tego nie zaproponował. Nie wiedziałam, że mogę żądać np. kangurowania przez TT. Do pierwszego karmienia przynieśli mi ją dopiero po 11h, wcześniej zapychając ją prawdopodobnie mm. Później wszyscy się dziwią, że matki po cc nie karmią piersią - jak mają mieć pokarm jak utrudniony jest pierwszy kontakt z dzieckiem i maluch jest zabierany od matki na tyle godzin?! Reasumując, Antonina urodziła się w poniedziałek o 22:05, a dopiero od środy, od ok. 7:00 rano była ze mną już cały czas.

Świętokrzyskie Centrum Matki i Noworodka - mówię zdecydowane nie, chyba że zaopatrzycie się w odpowiednią liczbę kopert i pudełek rafaello. 

Nieoficjalny cennik usług publicznej służby zdrowia poniżej:
opieka położnej podczas porodu: 200-300zł;
cc na żądanie: 500 - 1000zł;
miłą atmosferę na położnictwie załatwi bombonierka lub słoik miodu.

czwartek, 23 października 2014

Sesja noworodkowa i KONKURS

Zdjęcia - to dzięki nim jesteśmy w stanie uchwycić ulotne chwile i zachować je w naszej pamięci na długie lata. Ja zdjęcia wywołuję. Lubię mieć je w albumach i wracać do nich co jakiś czas przeglądając i wspominając. Wielu rzeczy po prostu nie pamiętam, a oglądając fotografię moja pamięć w magiczny sposób wraca. Przypominam sobie radosne chwile czy zabawne sytuacje. To najlepsza pamiątka jaką mogę zostawić swojej córce. Od dnia narodzin pilnuję, żeby Tosia miała zrobione codziennie co najmniej jedno zdjęcie. Chcę stworzyć serię albumów - Pierwsze 365 dni życia Tosi.

A co z profesjonalnymi sesjami, np sesją noworodkową? Jestem zdecydowanie za i Tosia taką sesję  miała. Do wykonania zdjęć najlepsze są pierwsze 2 tygodnie życia dziecka. W naszym wypadku sesja odbyła się równo 14 dni po narodzinach Antoniny. Niestety Tosia była wtedy bardzo niespokojna, ale Pani fotograf  wykazała się dużą cierpliwością i pomimo, że nasz Brzdąc bardzo szybko się zmęczył, nie chcieliśmy narażać jej na stres i dość szybko zakończyliśmy sesję, udało się zrobić kilka ujęć, które możecie zobaczyć poniżej. 






mamy dla Was KONKURS

DO WYGRANIA SESJA ZDJĘCIOWA

Jeżeli chcecie wziąć udział w konkursie, w komentarzu napiszcie swój pomysł na sesję jaka Wam się marzy i dołączcie swój adres e-mail. Sesja dziecięca, ciążowa, rodzinna czy nawet Waszego pupila - nie ma znaczenia, ma być po prostu ciekawie. Pomysł, który nam się najbardziej spodoba zostanie zrealizowany w terminie ustalonym przez fotografa oraz zwycięzce. Sesja odbędzie się na terenie Kielc lub okolic. Ze względu na możliwość wzięcia udziału w konkursie osób, które znam postanowiłam, że nie ja wybiorę zwycięzce. Musi być obiektywnie i sprawiedliwie, więc w skład jury wejdzie: Babcia Tosi, TT oraz decydujący głos naszej pani fotograf. Pamiętajcie, żeby polubić Jolanta Kuleszyńska fotografia, bo mnie mam nadzieję już lubicie ;). Konkurs startuje dzisiaj i kończy się 6.11.2014r. o godzinie 24:00. Wyniki ogłoszę 10.11.2014r. w poście konkursowym. Do dzieła Kochani!

Wygrywa Pani Ewelina Wawrzyk-Mazurczak i zimowa sesja zdjęciowa.
Serdecznie gratuluję i dziękuję wszystkim za udział w konkursie. Wybór był bardzo trudny i cieszę się, że nie musiałam podejmować decyzji o wygranej. Wasze pomysły są wspaniałe, dlatego też dla wszystkich uczestników konkursu jest specjalny rabat 10% na wymarzoną sesję zdjęciową.

niedziela, 19 października 2014

Kiedy moje życie się skończyło...

Przeglądam facebook'a i co jakiś czas przewijają się na mojej tablicy zdjęcia z zagranicznych wyjazdów, spontanicznych wypadów nad morze, imprez czy statusy o spotkaniach przy piwie. W gronie moich najbliższych znajomych nie ma dzieci, jest czas pracy, nauki i zabawy... A ja? Ja siedzę w domu i podczas kolejnego karmienia przelatuję aktualności na tablicy... W piątek o 18:00 zamiast szykować się na imprezę, ja kąpię Tosię, o 24:00 byłabym pewnie już po paru drinkach, tymczasem zmieniam pieluszkę i karmię Brzdąca, o 6:30 zamiast wracać do domu, ja budzę się i swoje pierwsze kroki kieruję do łóżeczka, żeby wyciągnąć Tosię, która uważa, że to najlepsza pora na pogawędkę, no i oczywiście na śniadanie, które do 11:00 zje jeszcze co najmniej trzy razy.

Do grudnia ubiegłego roku każdy mój tydzień wyglądał podobnie. Od poniedziałku do piątku praca, w weekend impreza, czasem dwie, niedziela zwykle należała do bardzo leniwych, czasem potrafiłam przespać nawet cały dzień. I od nowa, poniedziałek piątek praca, szkoła - a szkoła w czymś przeszkadza? Może impreza? I znowu to samo, błędne koło pracy, nauki i imprez. I nagle BUM! Wszystko się zawaliło, jestem w ciąży, jak ja teraz będę żyć?!

Jak? Najlepiej jak mogę! Coś, co na początku uważałam za kategoryczny koniec mojego życia okazało się najlepszym, co do tej pory mnie w nim spotkało. Już w ciąży moje podejście do wielu spraw zmieniło się, ale dopiero po narodzinach Tosi i ja narodziłam się na nowo. Mogę śmiało stwierdzić, że stałam się innym człowiekiem. Teraz widzę ile błędów popełniałam i jakie miałam szczęście, że nic, nigdy mi się nie stało.  Nastolatką byłam nieznośną, później trochę się opamiętałam, ale z imprezami nie skończyłam. Nie raz zdarzyło się, że przedłożyłam imprezę ponad coś innego. Człowiek młody, człowiek głupi, chciałoby się rzec... Czas uciekał mi przez palce, mijały dni, tygodnie miesiące, a moje życie wyglądało zupełnie tak samo...

Moja pierwsza myśl dotycząca macierzyństwa, jak już wiecie związana była z końcem życia. Myślałam, że mając w domu niemowlaka trzeba zamknąć się w domu i zajmować tylko nim 24h na dobę, na najbliższy rok zapomnieć o spotkaniach towarzyskich, wyjściach do knajp czy podróżach. Gówno prawda! Mając w domu niemowlaka można robić wszystkie powyższe rzeczy, a nawet więcej, bo nagle człowiek dostaje jakąś nadprzyrodzoną moc. Moc macierzyństwa. I nawet jeśli mój kilkugodzinny sen będzie przerwany niezliczoną liczbą pobudek, kiedy Tosia postanowi nie spać przez cały dzień i wymagać stuprocentowej uwagi czy wtedy, kiedy wieczorem nie mam siły ruszyć już nawet palcem wiem, że nie zamieniłabym tego na nic innego. Dzięki niej znalazłam pokłady energii, o których nie miałam pojęcia i pomysł na życie, na który bez Niej bym nie wpadła. Cóż, możecie na razie trzymać kciuki, ale pomysłu Wam jeszcze nie zdradzę coby nie zapeszać! :)

A co z moim skończonym życiem? Śmiać mi się chcę, że tak w ogóle myślałam, bo ja w zasadzie dopiero teraz żyję! Dziecko nie przeszkadza mi w niczym, jest wręcz odwrotnie - motywuje mnie i sprawia, że chce mi się działać. Bo mam dla kogo. Bo mam po co. Bo chcę. Bo dostałam porządnego kopa i w krótkim czasie przewartościowałam swoje życie. Macierzyństwo zmienia i mnie zmieniło zdecydowanie na lepsze.

Siedemnastodniowa Tosiula <3

Imprezy - jak Tosia będzie starsza, to dziadkowie czy ciocia na pewno raz na jakiś czas chętnie z Nią zostaną. Rodzicie też będą kiedyś musieli się zresetować ;)
Zagraniczne wyjazdy - owszem, pierwszy może nawet w przyszłym roku. Dziecko nie jest żadną przeszkodą!
Spontaniczne wypady na weekend - kto powiedział, że Tosia nam to utrudni? Co najwyżej pakowanie zajmie trochę dłużej niż 5 minut ;)
Piwo ze znajomymi - patrz punkt pierwszy, a jeśli z Tosią to jedno z nas po prostu weźmie bezalkoholowe.

niedziela, 12 października 2014

Blogowe WOW i najmłodsza uczestniczka


Nasz wyjazd do Bydgoszczy na Blogowe WOW stał pod wielkim znakiem zapytania aż do piątku. Otóż nasz poczciwy staruszek zwany również samochodem już w drodze z Kielc do Warszawy zaczął odmawiać posłuszeństwa (wiecie, spod maski się dymi, coś stuka, gdzieś brzęczy). Całe szczęście, że mamy znajomego mechanika, który zajął się naprawą w ekspresowym tempie. Ale jeśli zajął się tak szybko to skąd ta niepewność, że do Bydgoszczy dotrzemy? Sprawa jest prosta - okazało się, że znalezienie części zamiennych to nie lada wyzwanie. Znalazły się dopiero w piątek i ok. 18:00 samochód był już gotowy do jazdy, ale my postanowiliśmy wyjechać w sobotę rano...

4.10.2014r.
4:13 - Tosia budzi się na śniadanie;
5:36 - Wyruszamy z Warszawy;

Po drodze zaliczamy godzinny postój na drugie śniadanie (my w międzyczasie podgryzamy kanapki zrobione przez Mamę) i tuż przed Bydgoszczą kolejny, bo głód małego brzuszka jest nieubłagany. Oczywiście telefon rozładowuje się w połowie drogi i do Bydgoszczy jedziemy posiłkując się znakami, bo w samochodzie nawet mapy nie mamy. W końcu, ok 11:20 docieramy do Park Hotel i już na wejściu witają nas Paulina i Martyna - organizatorki spotkania. Pilna wizyta w łazience, bo pielucha wymaga wymiany i niestety spóźniamy się na początek...


Czas na spotkaniu biegnie wyjątkowo szybko i niestety na wykład Mama mniej zapracowana łapię się tylko na końcówkę, bo Tosia zażądała przekąski - już teraz i natychmiast. Po prelekcji na stole pojawia się obiad - zupa trafia nawet na moje miejsce, ale po rybkę muszę sięgać, bo ląduje gdzieś na środku stołu z dala ode mnie. Cóż, kelnerzy zachowywali się jak muchy w smole, ale najważniejsze, że jedzenie było na prawdę smaczne. Po obiedzie loteria charytatywna, dzięki której pomogliśmy dwójce małych szkrabów - Basi i Frankowi i kolejny wykład, którego nie miałam okazji posłuchać, bo Tosia albo jadła albo była już zmęczona i krzyczała wniebogłosy. 


Także jak widzicie, pomimo, że Tosia była na prawdę bardzo grzeczna spotkanie w moim wypadku odbyło się pod jej dyktando. Udało mi się zamienić kilka słów dosłownie z garstką osób i zdecydowanej większości nawet nie poznałam. Najwięcej czasu spędziłam z Patrycją z Tak nieidealni i cieszę się niezmiernie, że w końcu się poznałyśmy!:* Udało mi się pogadać również z Alicją z Mamala (Pola spróbowała nawet mojego ciacha:P), z Martą z Tomi Tobi, z przesympatyczną Agnieszką z Wronek.pl, naszą wspaniałą fotografką Patrycją z (Nie)Polka oraz z Dzień dobry Pani, której niestety imienia nie zapamiętałam. Mam nadzieję, że nie było to moje pierwsze i ostatnie blogowe spotkanie, bo poznanie kogoś kogo zna się tylko wirtualnie jest na prawdę fajnym przeżyciem!


 Kilku osobom smakowały pieguski (upiekłam aż 5 porcji) więc zapraszam po przepis :)



Spotkanie opuściliśmy o 15:30, bo Brzdąc był już bardzo zmęczony. Postanowiliśmy wrócić tego samego dnia do Kielc, co nie było najlepszym pomysłem. GPS (no ok z mojej winy, nie tykam tego cholerstwa więcej!) wyprowadził nas w szczere pole i poprowadził wiejskimi drogami. Wyobraźcie sobie sytuację - ciemno, polna droga prowadząca w las, z lewej pole i zając, z prawej pole i chyba sarna, a telefon traci zasięg. Cóż, przeżyliśmy i ok. 23:00 byliśmy w domu. To był dzień na prawdę pełen wrażeń.






A oto lista uczestniczek, niestety wielu z nich nawet nie poznałam :(



Bardzo dziękuję również wszystkim sponsorom:

















czwartek, 9 października 2014

kurczak, marchewka, ryż

Czyli jak zachęcić przyszłą matkę do karmienia naturalnego...

Wiedziałam, że po urodzeniu Tosi będę musiała ograniczyć spożywanie pewnych produktów, wszak moja dieta nawet w ciąży nie należała do najzdrowszych. Ok, ale co innego ograniczyć smażone potrawy czy fast foody, a jeść wyłącznie rosół, gotowane mięso i dżem. Noż do diabła, skąd w dzisiejszych czasach w dalszym ciągu bierze się przekonanie, że kobieta, która karmi piersią musi być na diecie i wyeliminować ze swojego jadłospisu niemal wszystkie pokarmy?! Kobieta karmiąca ma przede wszystkim dostarczyć sobie i dziecku niezbędnych witamin, a wyłącznie w kurczaku, marchewce i ryżu na pewno ich nie znajdzie*.

Zacznijmy od tego, że mleko produkowane jest z krwi, do której mogą przeniknąć jedynie alergeny zawarte w pokarmach, a nie z treści żołądkowej. Piersi i żołądek matki... Co ma piernik do wiatraka chciałoby się rzecz. Niestety w dalszym ciągu szerzony jest mit, że po zjedzeniu np. brukselki czy fasolki dziecię będzie miało wzdęcia. Wzdęcia będziesz miała co najwyżej Ty, a za kolki i bóle brzuszka odpowiada niedojrzały układ pokarmowy, a nie Twoja dieta.

Zaczynam się mądrzyć, ale niestety i ja, pomimo twardego podejścia - "będę jeść wszystko, no chyba, że coś Tosi zaszkodzi, wtedy nie tknę tego do końca karmienia", dałam się. Cholera, dałam się sterroryzować, ba nawet zaczęłam wierzyć, że może to rzeczywiście przeze mnie te kolki...
Na szczęście zdrowy rozsądek wrócił wraz ze jedzeniem smażonej ryby, sałatki z kapusty pekińskiej i to z dodatkiem zielonego ogórka (ze skórką!).
W zasadzie dzięki mojej upartej naturze udowodniłam wszystkim, że ból brzuszka nie był moją winą, winowajcą był niedojrzały układ pokarmowy albo koper (piłam, piłam, też się dałam... Chociaż tutaj myślę, że odstawienie przeze mnie kopru było zwykłym zbiegiem okoliczności). Teraz zajadam się ogórami kiszonymi, podjadłam nawet trochę bigosu, surowej cebuli i ukochanych pierogów ruskich, a dziecko? Dziecko od kiedy zaczęłam normalnie jeść** ani razu nie miało kolki. Nie jadłam prawie nic - kolki, jem normalnie - brak kolek. Chyba logika moich "terrorystów" (w pewnym momencie nawet TT na chwilę zgłupiał i zaczął zaglądać mi w talerz!) ku mojej uciesze i radości niebolącego brzuszka Tosi się nie sprawdza.

Niestety w dalszym ciągu na wielu forach internetowych często można spotkać informacje nt. diet matek karmiących oraz mamy, które katują się gotowanym mięsem i marchewką (chociaż szczerze ich nienawidzą), bo dziecko ma kolki/wzdęcia/bóle brzuszka/etc. Cóż, odsyłam do literatury i rozsądnych doradców laktacyjnych, nic więcej zrobić nie mogę. Tylko trochę mnie to śmieszy, że zamiast zasięgnąć informacji u specjalistów, matki wprowadzają diety, które często zamiast pomóc tylko szkodzą (np. brak podstawowych witamin czy zanikająca laktacja, bo organizm nie ma z czego produkować pokarmu).

I na koniec taki smaczek - przepajanie dziecka. Ulubiony temat pokolenia naszych mam (na szczęście ani mama TT, ani moja nosa do karmienia nie wtykały). Wiecie, że Tośka na pewno miała kolki, bo nie przepajałam jej koperkiem czy tam rumiankiem? Słowa wypowiedziane niby jako luźny żarcik - jasne. Tym razem się nie dałam i byłam twarda. Powiedziałam, że dopóki pieluszki są moczone, a Tośka ładnie rośnie wystarczy jej tylko moja pierś. Miny wtykających nosy w nie swoje sprawy po usłyszeniu tego - bezcenne! I tutaj apeluję - podawanie tak małym dzieciom jakichkolwiek ziół bez konsultacji z lekarzem nie jest najlepszym pomysłem.



* Mam na myśli matki, których dzieci nie są alergikami.
** Oczywiście są rzeczy, których nie zjem - czekolada, bo prawdopodobnie uczula naszego Brzdąca, tłuszcze trans czy fast foody. Ma być po prostu zdrowo i zróżnicowanie.