poniedziałek, 22 września 2014

Wózkowa torba czyli moja nowa torebka!

Do pokazania zawartości swojej wózkowej torby zostałam zaproszona przez Mamę Krzysia i powiem szczerze, że pomysł bardzo mi się spodobał (zapewne dlatego, że jestem ciekawa jak to jest u Was i jeśli będziecie chciały podzielić się zawartością swoich toreb to chętnie się dowiem co w nich chowacie!). U mnie na razie panuje ład i porządek, jak to zwykle bywa w przypadku nowych torebek (no tak od teraz przez najbliższe miesiące wózkowa torba zastąpi mi torebkę, z którą chodziłam dotychczas ;)). Myślę, że zmieni się to z czasem i ze zwiększoną liczbą wyjść niż spacer po podwórku czy pobliskiej wiosce. Muszę Wam się przyznać, że jestem straszną bałaganiarą, a torebka czy portfel to istne zbiorowisko niepotrzebnych papierów, paragonów i innych cudów, które czasem o dziwo okazują się przydatne, jednak zwykle większość ląduje w koszu w dniu, kiedy najdzie mnie na wielkie porządki. A więc do rzeczy, poniżej zawartość naszej wózkowej torby, w której na chwilę obecną panuje ład i porządek! 


Od lewej (góra)
1. jednorazowe pieluszki zapakowane w bawełniany woreczek;
2. pieluszki: 2x tetra, 1x flanela, 1x bambus
3. chusteczki nawilżane;
4. krem (polecam NIVEA SOS jako alternatywę dla droższych specyfików stosowanych codziennie przeciwko odparzeniom);
5. smoczek;
6. pomadka;
7. telefon 
8. portfel;
9. szczotka do włosów
10. ubranka na przebranie (w razie niespodzianek, które potrafią uciec z pieluszki;) )
11. wkładki laktacyjne
12. maść Maltan i wazelina biała (Maltan do zużycia, bo wazelina jest świetną alternatywą tej maści i kosztuje 1,5zł zamiast 35zł - czujecie różnicę? Mój portfel tak, szczególnie, że potrzebuję 2 tubek na miesiąc);
13. plastikowe woreczki na pieluszki (jeśli przyjdzie nam zmieniać pieluchę np. w samochodzie w środku lasu a w pobliżu nie znajdziemy kosza);

No i teraz część na, którą czekam z niecierpliwością. Nie będę nominować Dziewczyn, które już zostały nominowane (Patrycja pokazuj co masz w torbie! :D), natomiast chciałabym zobaczyć zawartość toreb:

sobota, 20 września 2014

Tata


W domu byłyśmy we trzy - Mama, Babcia i ja. Było mi dobrze, poza kilkoma sytuacjami w przedszkolu i szkole, kiedy czułam się inna niż moje koleżanki i koledzy. Zwykle wtedy, kiedy zbliżał się Dzień Ojca lub Pani pytała "gdzie pracują Twoi rodzie?". Mama Ani pracowała w sklepie, a tata był wojskowym, tata Kuby strażakiem, tata Wojtka pracował w biurze, a mój? Mój sobie żył i spotykał się ze mną tylko wtedy, kiedy Mama zorganizowała spotkanie. Jak byłam mała organizowała, on nigdy nie przejawiał inicjatywy, jednak jak byłam starsza i wiedziałam więcej nie chciałam już się spotykać, z jego strony inicjatywy nadal nie było, więc kontakt się urwał. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem nigdy nie wziął mnie na ręce, nie przytulił, nie pocałował, umiał tylko podstawić nogę, ot taki świetny żart. Dużo później w moim życiu pojawił się Ojczym, który jest dla mnie wspaniałym Ojcem do dziś, jednak tych najmłodszych lat bez Taty nie odda mi nikt.

Dlatego jak widzę TT, który w środku nocy zmieniając pieluchę zagaduje Tosię na przewijaku, który potrafi nosić Ją godzinami, kiedy płacze, bo boli ją brzuszek, który w przypadku najmniejszego zakwilenia materializuje się zaraz obok nas i dopytuje czy na pewno nie potrzebuję pomocy wiem, że jestem szczęściarą, bo moje dziecko ma najcudowniejszego, kochającego Tatę, który zajmuje się Nią, bo tego chce, a nie dlatego, że musi. Jestem szczęściarą, bo los postawił na mojej drodze najwspanialszego mężczyznę, a zarazem kochającego Tatę, który od początku daje nam obu coś bezcennego - bezgraniczną miłość, troskę i wsparcie. Wiem, że będzie z Nami w każdym ważnym momencie, że nie opuści żadnego występu w przedszkolu i będzie uczył się razem z Tosią wierszyków na akademię. On już teraz daje Jej coś najcenniejszego, swoją bliskość, ciepło i uwagę. Kocham Go i kocham na Nich patrzeć.

Zwykle jest tak, że mężczyzna chce najpierw mieć syna, ale kiedy pojawia się córka staje się ona jego oczkiem w głowie. Ja już teraz wiem, że Tosia będzie, tfuu, już jest córeczką Tatusia. Nawet pierwszy, nieświadomy uśmiech skierowała do Taty, chociaż to Mama była z Nią wtedy 24h na dobę, a Tata przyjeżdżał do szpitala tylko w ciągu dnia. 

piątek, 5 września 2014

Hemofobia na porodówce #2

Fobia? Jaka fobia? Ja się czegoś boję? - tak w skrócie mogę opisać moje odczucia, które towarzyszyły mi podczas porodu. Fobia (o niej pisałam tu) w trakcie porodu pojechała na zasłużony urlop. Nie straszne były mi wenflony, zastrzyki, zmiana kroplówki czy pobieranie krwi. Ból był taki, że chciałam stamtąd uciec i chyba nawet jakbym bardzo chciała to ciężko byłoby mi zemdleć. Chcecie pewnie usłyszeć wszystko od początku, a więc po kolei...

24 sierpnia, 9 dni po terminie stawiłam się w szpitalu. Pojechałam na porodówkę na dłuższe ktg, później podreptałam na patologię ciąży, ponieważ w dalszym ciągu główka i szyjka były wysoko, lekarz żadnego rozwarcia się nie dopatrzył, a ktg wyszło wzorowo. W poniedziałkowy ranek standardowa pobudka przed 6:00, ktg, obchód i badanie, z którego wróciłam do sali cała w skowronkach - rozwarcie na 2-3cm! Zaczynało powoli do mnie docierać, że za parę godzin zobaczę swojego Brzdąca. Spakowałam się, położna zaprowadziła mnie na porodówkę, zostałam przepytana, a następnie przygotowana do porodu. Ok. 11:00 podłączyli mnie do oksytocyny i kazali czekać - samej, bo nikt nie wiedział czy nie wrócę na patologię. Całe szczęście od razu znalazłam się na sali porodów rodzinnych, więc mogłam spokojnie czekać na rozwój wydarzeń i nie martwić się, że ktoś mi tę salę zajmie. Niestety oksytocyna nie przynosiła oczekiwanych rezultatów, skurcze zapisywały się regularne, ale nie czułam zupełnie nic, ba nawet udało mi się usnąć co wzbudziło zdziwienie mojej położnej. Ok. 14:00 została podjęta decyzja, że ciąże trzeba zakończyć dzisiaj, i że nie wrócę już na patologię. O 14:20 przebili mi worek owodniowy no i wtedy się zaczęło... Zdążyłam zadzwonić po Tatę Tosi i leżąc podpięta pod ktg każdy kolejny skurcz zaczynałam odczuwać coraz mocniej. W pewnym momencie maszyna zaczęła piszczeć - tętno spadało! Uwiesiłam się na dzwonku i zanim ktokolwiek do mnie przyszedł myślałam, że minęła wieczność. Na szczęście tętno szybko wróciło do normy, a spadek już się nie powtórzył. Ok. 15:00 zjawił się TT. Na początku byliśmy trochę zagubieni i nie bardzo wiedzieliśmy co robić - udało mi się trochę pochodzić, poskakać na piłce, ale większość czasu musiałam być podłączona do ktg, więc męczyłam się na łóżku. Niestety położna, na którą trafiliśmy nie była pomocna, nie podpowiedziała zupełnie nic, nie pokazała jak oddychać, nie dała żadnego wsparcia i na koniec zabrała gaz rozweselający, który jednak szybko wrócił do mnie na salę po dosadnej interwencji TT. Godzin nie pamiętam, w ogóle cały poród od pewnego momentu pamiętam jak przez mgłę. Zaczęłam błagać o znieczulenie (tak, tak myślałam, że to się tak skończy), dostałam zastrzyk i dopiero później zostałam uprzedzona o efektach ubocznych (wymioty, zawroty głowy, senność) - ale jakoś mało mnie one wtedy obchodziły. Niestety mój organizm reaguje na leki wybiórczo i akurat ten nie przyniósł mi żadnego ukojenia. Krzyczałam głośno i często powtarzałam, że nie dam rady. Pomiędzy skurczami jednak podsypiałam. Znowu zaczęłam błagać o znieczulenie, a w międzyczasie zmieniły się położne. Teraz zajmowała się nami Pani Ela - złota kobieta. Od razu pokazała jak oddychać, jak wciągać gaz żeby przyniósł ulgę (dzięki niemu na chwilę zapadała cisza, może sam gaz nie pomagał, ale wdechy i wydechy na pewno), pomagała dobrać najlepsze pozycje - po prostu zajęła się nami wspaniale i towarzyszyła do samego końca. Niestety ZZO nie było mi pisane - z 3cm zrobiło się nagle 8 i po prostu było już za późno. Bez znieczulenia, w bólu, którego nie da się porównać do niczego, z ogromnym wsparciem TT i Pani Eli doszłam do II fazy porodu - skurcze były długie, bolesne i wydawało mi się, że nie ustają nawet na chwilę. Po 95 min walki, kiedy główka nadal nie wstawiła się w kanał rodny podjęto decyzję o cesarskim cięciu. Spełnił się mój najgorszy scenariusz, doszłam prawie do końca, a i tak mnie pocięli. Odpięli oksytocynę, podali inną kroplówkę, kazali coś wypić, podpisać dwie kartki, założyli cewnik i wywieźli na salę operacyjną. Po odpięciu oksytocyny skurcze stały się rzadsze, ale jeszcze ostatni przed podaniem znieczulenia złapał mnie na sali operacyjej, chwila krzyku, później 2 lub 3 nieudane próby założenia znieczulenia, w końcu się udało i natychmiast zaczęłam tracić czucie. Całą operację byłam przytomna wręcz nadpobudliwa - non stop z kimś rozmawiałam i nagle usłyszałam krzyk - położna pokazała mi Tośkę i od razu zabrała. Wynosząc przystawiła Ją jeszcze na chwilę, dałam kilka szybkich buziaków i poszły. To, że zostałam mamą jeszcze do mnie nie dotarło. Nie wiem czym byłam nafaszerowana, może to wszystkie emocje, połączone z lekami, znieczuleniem, stresem i ekscytacją, bo dalszą część operacji spędziłam na dalszym paplaniu, a jednym z pytań, które zadałam było "Kiedy będę mogła jeść?". Odpowiedź, że za 3 dni potraktowałam jako żart, który wcale żartem nie był. Kiedy wywozili mnie na salę pooperacyjną TT pożegnał się i postawił na moim łóżku torbę...

Antonina urodziła się 25.08.2014r. o 22:05 w urodziny swojego Taty. Dostała 10/10 w skali Apgar, ważyła 3520g i mierzyła 58cm. Zobaczyłam ją dopiero następnego dnia, po 11h od narodzin - do tej pory mam wyrzuty sumienia, że nie byłam świadoma tego, że mogę zażądać 2h z dzieckiem i przystawienia go od razu do piersi, ewentualnie zażądać kangurowania przez TT...


Takich i innych kwiatków oraz moich odczuć o pobycie w szpitalu spodziewajcie się w kolejnym poście... CDN...