czwartek, 31 lipca 2014

Sernik na zimno

Przepis na ten sernik powstał dzięki Marcie z Niedoskonałości Perfekcyjnej, która podesłała mi przepis na sernik jagodowy na zimno. Postanowiłam go nieco zmienić, dodatkowo waga zaczęła źle ważyć w związku z czym przepis nie ma nic wspólnego z tym pierwotnym. A oto i on, mój autorski przepis na zimny sernik! :)

SERNIK NA ZIMNO
SKŁADNIKI:
  • 100g herbatników lub ciastek zbożowych
  • 80g płatków owsianych
  • 150g masła
  • opcjonalnie 2-3 łyżeczki kakao
  • 50g żelatyny w proszku
  • szklanka gorącej wody
  • 1kg sera "sernikowego"
  • 600g śmietanki 30%
  • sok z połówki cytryny
  • 1,5 szklanki cukru
  • 1 cukier wanilinowy (30g)
  • aromat wanilinowy (ok. pół buteleczki)
  • ulubione owoce
  • 3 galaretki
  • 750 ml wody
Masło roztapiamy i zostawiamy do ostygnięcia. Herbatniki kruszymy, dodajemy płatki owsiane i kakao (jeśli chcemy czekoladowy spód), na koniec wlewamy masło i dokładnie mieszamy. Dno formy (tortownicy lub blachy) smarujemy tłuszczem i wsypujemy powstałą masę, uklepujemy, następnie wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180°C na ok. 10 min. Po tym czasie wyjmujemy i pozostawiamy do ostygnięcia. 

Żelatynę dokładnie rozpuszczamy w wodzie i pozostawiamy do ostygnięcia. Pozostałe składniki dokładnie miksujemy. Ciągle mieszając stopniowo dodajemy żelatynę. Masę wykładamy na upieczony spód i wstawiamy do lodówki aby stężała. 

Galaretki rozpuszczamy w gorącej wodzie i odstawiamy do ostygnięcia. Jak galareta będzie już zimna na wierzch naszego ciasta wykładamy owoce i zalewamy wszystko galaretką. Ciasto wędruje do lodówki na ok. 1h, później możemy przyjmować już gości. Smacznego! :)


niedziela, 27 lipca 2014

trzy, dwa, jeden... START!

Poród - coś co jeszcze nie tak dawno było dla mnie totalną abstrakcją, teraz jest już tak blisko. Do terminu zostało 20 dni, zaczynamy więc wielkie odliczanie.

Porodówka moich koszmarów
19 lipca pojechaliśmy na nasze pierwsze ktg, torba jeszcze nie spakowana, łóżeczko u stolarza, a w pokoju totalny meksyk i schnąca farba na ścianach. Mieliśmy plany, mieliśmy niedługo wrócić, ale Tosia po raz kolejny pokazała nam kto tu rządzi. Tętno spadło do 0 - jedziemy na porodówkę na badanie wydolności łożyska. W pokoju przygotowaczym słyszę, że mogę jeszcze dzisiaj urodzić - jak to? został mi prawie miesiąc! Tylko cesarka?! Przecież ja chciałam naturalnie. To męża podczas badania być nie może? Jak to? Dlaczego? Mieliśmy rodzić razem... Nie chcę, jeszcze nie teraz! Prawie 3 godziny spędziłam sama na sali porodowej z moich koszmarów podłączona do ktg i oksytocyny. Zielone kafelki od podłogi aż do sufitu, 3 stanowiska przedzielone tylko ścianami - całe szczęście, że nie było żadnego porodu. Badanie na szczęście wyszło dobrze, więc podreptałam na patologię ciąży, na której leżę do dzisiaj z wielką nadzieją, że jutro o tej godzinie, trzymając w ręcę wypis będę już w domu. Wszystkie zapisy wychodzą na szczęście idealnie, a nasze małe diablątko najprawdopodobniej ucisnęło wtedy pępowinę, stąd ten spadek. Oj Tosia, Tosia, będziemy mieli z Tobą wesoło brzdącu! :)

Leżąc przez tydzień na patologii przez moją salę przewinęło się 8 kobiet rodzących - niezły wynik, podobno mamy niż demograficzny, na porodówce tego nie widać ;) Miałam okazję z kilkoma porozmawiać o porodzie i zobaczyć te małe Okruszki, które jeszcze dzień wcześniej były w ich brzuchach. Wiem, że w każdej chwili Tosia może się już urodzić, wszak leci nam 38 tydzień, ale patrząc się na te dziedziaczki nadal ciężko mi w to uwierzyć. Nie wierzę, że już niedługo będzie z nami, że zmieni cały nasz cykl dnia i nocy, że będzie oddychać, płakać, potrzebować nas najbardziej na świecie, nikogo innego - tylko nas.

Tylko przepowiadające...
Przez cały okres ciąży zaszło we mnie wiele zmian, natura wie co robi dając nam tyle czasu na przygotowanie się. Początkowo coś, co było końcem mojego świata przeistoczyło się w cały jego sens. Nie wyobrażam sobie teraz, że miałoby Jej nie być... Nie ma Jej jeszcze na świecie, a kocham Ją bezgranicznie. Przez całą ciążę towarzyszył nam stres związany najpierw z poronieniem, później amniopunkcją (możecie poczytać o tym tu), a teraz czuję, że wszystko będzie dobrze. Po prostu to wiem. Głaszczę brzuszek i namawiam Ją do pozostania jeszcze przynajmniej przez parę dni, bo chciałabym jeszcze zsrobić kilka zaplanowanych rzeczy. Nie jest to jednak konieczne i gdyby zechciała urodzić się nawet dzisiaj przywitamy Ją z ogromną radością. Ku mojemu zdziwieniu nie boję się porodu. Czuję co prawda swojego rodzaju lęk, ale podniecenie i eksyctacja przeważają. Nie boję się bólu, który podobno jest nieporównywalny do niczego, nie boję się wenflonów, kroplówek, pobierania krwi przed porodem (o mojej fobii poczytacie tu), nie boję się i sama w to nie wierzę. Przez dwa dni mojego pobytu w szpitalu pojawiły się skurcze. Siedziałam jak na szpilkach czekając od jednego ktg do drugiego - każdy skurcz powodował u mnie uśmiech, a nie grymas przerażenia. Skurcze dochodziły do 100, były jednak bezbolesne i nieregularne. Wiedziałam, że są to skurcze przepowiadające, ale jednak była iskierka nadzieji, że może coś się zaczyna dziać. Tosia jednak od wczoraj powróciła do swojego normalnego trybu - przez większość czasu śpi, a skurcze ustąpiły zupełnie.

Pamiętam jak dziwiłam się wszystkim kobietom, które mówiły lub pisały, że nie mogą doczekać się porodu. Zastanawiałam się jak to możliwe, że nie dość, że czekają z niecierpliwością na ten okropny ból to do tego są takie spokojne. Dziwiłam się nawet podczas ostatniego pobytu na patologii ciąży (czerwiec) i byłam pewna, że ja będę panikować. Kolejna rzecz, która mnie w ciąży zaskoczyła. Nie panikuję i się nie boję, tylko czekam cała podekscytowana na ten wielki dzień. I tu już nie chodzi o to, że mi ciężko, że wszystko mnie boli i, że wyglądam jak wieloryb, a chodzę jak kaczka, ja chcę mieć Ją już przy sobie. Miłość do dziecka, nawet jeszcze tego nienarodzonego jest niewyobrażalna, co to dopiero będzie jak ten Bąbel będzie już na świecie, czy można kochać jeszcze mocniej?

Ktg, na którym Tośka postanowiła nas postraszyć - my jeszcze tego nie wiemy.


czwartek, 24 lipca 2014

Bosko Włosko - Lubię jeść na mieście

W Polsce jest zatrzęsienie włoskich restauracji, ale powiem Wam, że znam jedną wyjątkową - Bosko Włosko na warszawskiej Choszczówce. W tym wypadku nazwa nie kłamie - jest na prawdę bosko no i do tego włosko :)

Jak jeszcze mieszkaliśmy w okolicach Tarchomina szukaliśmy z Tatą Tosi jakiejś smacznej pizzy - na Bosko Włosko trafiliśmy przez przypadek i skuszeni świetnymi opiniami postanowiliśmy spróbować. Jakież było nasze zaskoczenie,  kiedy odkryliśmy, że restauracja mieści się w cichej okolicy domków jednorodzinnych. Musi być smacznie, inaczej knajpka miałaby małe szanse na przetrwanie w takiej lokalizacji - pomyśleliśmy. Pizza okazała się obłędna, cienkie ciasto, składniki najwyższej jakości i ten smak spowodowały, że wróciliśmy tam jeszcze niejednokrotnie. Na razie próbowaliśmy kilku rodzajów pizzy i makaronów, ale podobno desery też mają wyśmienite. Nie można zapomnieć o przemiłej, zawsze uśmiechniętej i skorej do pomocy w wyborze dań obsłudze. W weekendy lepiej zarezerwować stolik, bo może być ciężko z miejscami ;) Latem można zająć miejsce w specjalnie przygotowanym do tego ogródku, znajdziecie tu również miejsce zabaw dla najmłodszych gości.

Może sukcesem Bosko Włosko jest to, że pizza wypiekana jest w piecu opalanym drewnem, może świeżość składników, a może pasja i serce jaką właściciele wkładają w prowadzenie restauracji. Myślę, że wszystko po trochu powoduje tutaj mieszankę idealną. Jedno jest pewne - będąc w Warszawie jest to nasza pozycja obowiązkowa! Zdecydowanie polecam!

źródło

poniedziałek, 21 lipca 2014

Hemofobia w ciąży #1

Krew, żyły, wenflon - słowa te i wszystko co z nimi związane były zakazane w mojej obecności, a próba pokazania któregoś z wymienionych kończyła się atakiem paniki, poceniem i/lub omdleniem. I nie był to krzyk czy uciekanie, tylko zwijanie się w kłębek, zatykanie uszu, odwracanie wzroku - dla kogoś kto spotkał się z takim zachowaniem po raz pierwszy było skojarzenie z psychopatką, ew. rozpieszczoną gówniarą... Zdarzyło mi się nawet  kilka razy zemdleć na samą myśl o krwi. Omdlenia też nie należały do tych z gatunku osuwającej się powoli damy - ja padałam jak kłoda, byłam sztywna i oczy wywracały się tak, że było widać same białka. Podobno widok przerażający - nie wiem, będąc główną zainteresowaną ciężko mi się wypowiedzieć, a zdjęcia nikt mi nigdy nie zrobił. Ileż mama się ze mną najeździła po lekarzach - każda diagnoza brzmiała jednak tak samo, dziecko jest zdrowe. A ja dalej mdlałam. Kiedy ugryzł mnie chomik, koledze w przedszkolu poleciała krew z nosa, gdy ucięłam palucha krojąc ogórka czy pomyślałam o krwi patrząc się na Pana Jezusa na krzyżu w kościele... Nie policzę ile razy w życiu zemdlałam, było tego za dużo, natomiast z wiekiem powoli uczyłam się z tą fobią żyć. No dobra, nie żyć, a funkcjonować, bo unikałam wszystkiego co z krwią związane, ba nawet z biologii byłam zwolniona jak był temat o układzie krwionośnym.

Kiedy dostałam pierwszy okres prawie padłam, ale udało mi się nad tym zapanować. Często co prawda robiło mi się słabo, a kąpiele trwały najkrócej jak było to możliwe, ale nigdy podczas miesiączki nie zemdlałam. Jak byłam nieco starsza zaczęłam używać tamponów - koreczek i nie pamiętałam, że w ogóle mam okres. Mama często mi powtarzała, że miesiączka i ciąża to dwie rzeczy, których się najbardziej boi w moim wykonaniu - z pierwszą poradziłam sobie nieźle.

Niestety nieleczona fobia z wiekiem się pogłębiała. Co prawda nie mdlałam, było mi co najwyżej słabo, ale zdarzenia te miały miejsce coraz częściej. Doszło nawet do tego, że zostając sama w domu musiałam mieć zawsze otwarte drzwi, ponieważ kiedy były zamknięte natychmiast robiło mi się słabo, a oczami wyobraźni widziałam swoją śmierć wskutek omdlenia i uderzenia głową np. w stół. Mijając centrum krwiodawstwa czy busa honorowych krwiodawców przez dłuższy czas dochodziłam do siebie. Krew w filmach - nieważne że sztuczna, powodowała takie same reakcje jak ta prawdziwa.  Ale chyba najgorszym było zobaczenie kogoś, kto wyszedł z badania uciskając wacikiem TO miejsce - od razu musiałam siadać, a widok w mojej głowie siedział przez najbliższych kilka dni.

W 2012 roku trafiłam do szpitala gdzie konieczne było pobranie krwi i założenie wenflonu. Nie potrafiłam nad sobą zapanować, w końcu pielęgniarka nie wytrzymała i wezwała koleżankę z OIOMu, która się ze mną nie patyczkowała. Z perspektywy czasu śmieję się z tego, bo musiało to nieźle z boku wyglądać, ale wtedy wcale nie było mi do śmiechu. Na nogach siedział lekarz, pielęgniarka i mama mnie trzymały, a ja śpiewałam (a raczej wydawałam jakieś dziwne dźwięki) i w kółko powtarzałam, że nie zemdleję, Udało się, nie zemdlałam, co prawda prześcieradło było całe we krwi, jedna pęknięta żyła, 3 pokłute miejsca, ale krew pobrana, a wenflon założony. Tylko moja psychika na wykończeniu. Ze szpitala wyszłam następnego dnia, ze świetnymi wynikami. Dochodziłam do siebie 3 dni, z domu wyszłam dopiero czwartego, a całkowicie normalnie zaczęłam funkcjonować dopiero po jakimś tygodniu. Przeżyłam swój mały koszmar, ale wyszło mi to na dobre, przestałam popadać w paranoję, można było powiedzieć przy mnie nawet słowo krew, no i przestało robić mi się słabo średnio dwa razy dziennie. Było trochę lepiej, ale fobia nadal była silna... Przysięgłam, że kolejne badania zrobię dopiero w ciąży - nie wiedziałam, że nastąpi to tak szybko...

Tak sobie żyłam i funkcjonowałam, a wybieranie się do psychiatry kończyło się na wybieraniu i mówieniu, że podobno tylko hipnoza może mnie wyleczyć.
Jakże się myliłam dowiedziałam się ponad rok później... Możecie sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy dotarło do mnie, że jestem w ciąży, że będę musiała robić badania co miesiąc (!!!), że będę musiała urodzić!!! Wtedy bardziej przerażały mnie jednak badania, bo poród był jeszcze odległy.

Dostałam pierwsze skierowanie, ciocia umówiła mnie ze swoją koleżanką, która miała pobrać mi krew i znieść moje histerie. Niestety okazało się, że jeśli chcę być pod opieką NFZ badania muszę wykonać w przychodni, do której chodzę. Dobra, przeżyję. Pielęgniarki w przychodni zostały uprzedzone, że mogę wpaść w histerię lub zemdleć. Nadszedł dzień badania - nie spałam od 4:30, w przychodni prawie zeszłam, podczas badania Tata Tosi trzymał mnie za nogi (które podobno trzęsły się jak galareta), jedna pielęgniarka za rękę, a druga próbowała pobrać krew. Próbowała, bo miałam tak zaciśnięte żyły, że po 3 próbach odpuściła. Kazała odpocząć i przyjechać za parę dni. Przyjechaliśmy, tym razem moje nieopanowane łzy przestraszyły dziecko - też się popłakało. Podejście drugie było równie ciężkie, ale tym razem się udało, miałam miesiąc spokoju. Każde kolejne badania wyglądały coraz lepiej. Podczas jednego z badań Tośka mnie kopnęła - uspokoiłam się natychmiast, a z żyły poleciała krew. Pobyt w szpitalu i kroplówki też mnie wzmocniły. Ostatnio nawet poprosiłam Tatę Tosi żebyśmy pojechali na morfologię, bo od poprzedniej minął już miesiąc, a chciałabym sprawdzić czy wszystko ok - sama z własnej, nieprzymuszonej woli pojechałam zbadać krew, nadal ciężko mi w to uwierzyć.

Obecny pobyt w szpitalu zaowocował moim kolejnym małym sukcesem - pobranie krwi, założenie wenflonu, podłączenie kroplówki. Wszystko bez mrugnięcia okiem, na dodatek w samotności, nikt mnie nie trzymał, nie płakałam, nie trzęsłam się, nie zrobiło mi się nawet słabo i przede wszystkim nie było Taty Tosi. Obecnie dojście do siebie po badaniu zajmuje mi tyle ile uciskanie TEGO miejsca, później funkcjonuję normalnie, jak każdy inny człowiek. Owszem podczas badań odwracam głowę i natychmiast robię się mokra, ale porównując to wszystko do tego co było jestem z siebie dumna. Nie mogę powiedzieć, że pokonałam fobię, bo nadal krew mnie przeraża, ale teraz mogę powiedzieć, że w 100% nauczyłam się z nią żyć. Po porodzie opowiem Wam pewnie dalszą część - hemofobia na porodówce.

A Wy czego się boicie?
źródło

piątek, 18 lipca 2014

Wybieramy wózek idealny!


 My już tę przyjemność mamy za sobą - wszystkie kryteria spełnione, wózek cieszy oko, ale to czy jest idealny okaże się jak główna sprawczyni wózkowego zamieszania pojawi się na  świecie. Wtedy również nie omieszkam dodać opinii nt. wybranego wózka. Ale, ale, czy nie za daleko wybiegam w przyszłość? Toż to post z początku 2015 roku!  Wróćmy więc do tematu wyboru... W marcu, kiedy po raz pierwszy weszliśmy do sklepu i zapytaliśmy się o wózek usłyszeliśmy szereg nieznanych zwrotów, nazw, firm... Wyszliśmy jeszcze bardziej skołowani niż przed wejściem. Jednak już nasze ostatnie wizyty (głównie w celu ustalenia ostatnich szczegółów kolorystycznych) były zdecydowanie lepsze - mogliśmy nawet podyskutować ze sprzedawcą i byliśmy w tym całkiem nieźli. Sam wybór wózka był jednak długotrwałym procesem, który pochłonął łącznie kilkanaście godzin spędzonych w sklepach, konsultacji z ludźmi "wózkowymi" oraz niezliczoną liczbę godzin spędzonych na forach i stronach internetowych - jednym słowem lekko nie było, ale udało się, maaamy go! Jakimi kryteriami kierowaliśmy się przy wyborze, co możemy Wam poradzić z własnego doświadczenia, jaki wózek będzie najlepszy do małego samochodu, który wybrać na wiejskie drogi, a który do miasta. Wszystko i jeszcze więcej znajdziecie poniżej. Życzę miłej lektury i mam nadzieję, że komuś tym wpisem pomogę podjąć decyzję. :)

1. Rozmiar
Dlaczego rozmiar jest u mnie na pierwszym miejscu, nawet przed bezpieczeństwem? Prosta sprawa - konieczne jest dobranie rozmiaru do gabarytów naszego bagażnika, bo nawet najbezpieczniejszy wózek nie przyda nam się, kiedy nie będziemy mogli spakować go do samochodu.
Nasz samochód miał bardzo mały bagażnik, dlatego na początku skupiliśmy się na jak najmniejszych gabarytach wózka po złożeniu, jednak po zapoznaniu się z ofertą... Zmieniliśmy samochód, a rozmiar przestał mieć dla nas znaczenie.

2. Bezpieczeństwo
Chyba nie muszę się rozpisywać. Wózek MUSI posiadać atesty i certyfikat bezpieczeństwa - nad innym nawet się nie zastanawiajcie. Literka "B" w trójkącie i atest Państwowego Zakładu Higieny to pozycje obowiązkowe.

3. Fotelik samochodowy
Zdecydowanie można podciągnąć go pod kategorię bezpieczeństwo. Jak już wspomniałam możliwość zainstalowania naszego fotelika (na prawdę fajny wpis, który pomoże Wam wybrać fotelik znajdziecie u Matki Prezesa) była dla nas kluczowym elementem przy wyborze wózka. Niestety nie wszystkie firmy dostępne na polskim rynku dają taką możliwość, ale zdecydowana większość tak. Foteliki Cybexa (na tę firmę się zdecydowaliśmy) pasują do adapterów Maxi Cosi, a adaptery te natomiast do większości wózków oferowanych na naszym rynku.

4. Koła 
Pompowane czy piankowe, małe czy duże - o kołach do wózka mogłabym chyba napisać doktorat ;) Wybór kół zależy od miejsca, w którym mieszkasz i gdzie najczęściej będziesz spacerować ze swoim maluchem. Piankowe idealnie sprawdzą się w mieście, na płaskich nawierzchniach (ewentualny weekend na wsi czy spacer po parku oczywiście też przeżyją). Natomiast jeśli mieszkasz pod miastem, większość czasu będziesz spacerować "po wertepach" i lasach wybierz koła pompowane - są zdecydowanie cięższe, ale komfort prowadzenia oraz lepsza amortyzacja będą niezastąpione. Kwestią sporną są również koła skrętne lub nie. My wybraliśmy skrętne z możliwością blokady - uważam, że jest to rozwiązanie najrozsądniejsze.

5. Łatwość składania/rozkładania
Chyba nikt z nas nie chcę się siłować z rozkładaniem lub składaniem wózka. Zwróćcie uwagę również czy jest możliwość odpinania kół - jeśli tak, czy robi się to za pomocą jednego kliknięcia.

6. Wygląd
Od pojawienia się maleństwa na świecie większość czasu będziecie spędzać z wózkiem - wygląd jest więc bardzo ważny. Odpowiednio dobrana kolorystyka zapewni Wam komfort i radość prowadzenia. Najważniejsze, żeby wózek podobał się Wam, nie ciociom, babciom, wujkom czy rodzicom - to jest Wasza decyzja i jeśli chcecie biały - weźcie go! Pamiętajcie jednak, że materiały jakimi obity jest wózek muszą być atestowane!

7. Waga
Jest istotna jeśli mieszkamy w bloku bez windy. Myślę, że w innym przypadku zależy od naszych upodobać. Ciężki wózek będzie stabilniejszy, za to lekki zapewni nam więcej samodzielności. Z moich obserwacji wynika, że nie ma lekkiego wózka z pompowanymi kołami, coś za coś Kochani - waga przestała być dla nas kluczowym elementem - ważniejsze były pompowane koła.

8. Opinie internautów 
Kto lepiej oceni wózek jak jego użytkownicy. Oczywiście każdą opinię należy potraktować z dystansem - bo każdy ma inne wymagania w stosunku do wózka. Uważam jednak, że warto zapoznać się z opiniami innych użytkowników zanim ostatecznie zdecydujemy się na zakup.

9. Regulacja rączki
Dla mnie rzecz bardzo ważna - zapewnia komfort prowadzenia i możliwość dostosowania dla siebie najwygodniejszej pozycji.

10. Kosz na zakupy
Wózek będzie nam towarzyszyć w większości miejsc, w których będziemy - kosz powinien być pojemny i stabilnie zamocowany, aby w awaryjnych sytuacjach mógł zmieścić obiadowe zakupy dla całej rodziny ;)

Poniżej zamieszczam listę wózków, które braliśmy pod uwagę:
  • Hartan Sky - mój numer jeden! Podobał mi się wizualnie, spełniał wszystkie kryteria wymienione poniżej, stelaż był mały po złożeniu. Jedynie cena była nieidealna, za komplet (stelaż, gondola, spacerówka, koła terenowe i adaptery do fotelika) trzeba zapłacić ok. 4000 zł i to już po uwzględnionym rabacie.Wózek złożony: dł/szer/wys 87/62/55
  • Pajero alu LEN (adamex) - wzięliśmy go pod uwagę ze względu na rozmiar, który jest wyjątkowo mały. Nie spełnił jednak jednego z istotniejszych kryteriów - nie miał możliwości wpięcia innego fotelika, niż fotelika producenta. Nasz samochód nie jest nówka sztuka (co nie znaczy, że nie zadbany, w końcu jeździ nim ciężarna :) ), dlatego fotelik odgrywa tutaj kluczową rolę. Fotelik producenta przeszedł tylko podstawowe testy, aby mógł być dopuszczony do przewożenia dziecka - to nas nie przekonało. Cena przystępna - ok. 1500 za komplet (stelaż, gondola, spacerówka, fotelik). Wózek złożony: dł/szer/wys 78/60/30.
  • Jane Mum - BARDZO lekki, mały po złożeniu, dodatkowo ze składaną gondolą i fotelikiem posiadającym 3/5 gwiazdek (to już całkiem przyzwoity wynik). Wizualnie też niczego sobie. Niestety posiada tylko piankowe koła i właśnie to wpłynęło na naszą decyzję - dyskwalifikacja. Cena - ok. 2200 zł za komplet (stelaż, gondola, spacerówka, fotelik). Wózek złożony: dł/szer/wys 75/60/34
  • Bebetto Luca - kluczowym elementem, dla którego braliśmy go pod uwagę była cena - ok. 1200 zł (stelaż, gondola, spacerówka i adaptery do fotelika). Istnieje możliwość wpięcia swojego fotelika - zdecydowany plus, ponadto wózek w najnowszej kolekcji kolorystycznej (biało - czarny) prezentował się na prawdę efektownie. Pompowane koła z możliwością blokady i wygoda prowadzenia. Pojawiło się tylko jedno ale - otóż opinie internautów nie były przychylne. Szczególnie zmartwiły nas powtarzające się słowa - "złamany stelaż". Cały czas miałabym w głowie chodząc z Tosią po naszych "wertepach", że może pęknąć stelaż. Dyskwalifikacja! Wózek złożony: dł/szer/wys 84x60x34

Ponadto przy wyborze wózka słuchajcie się swojej intuicji - jeżeli coś Wam w wózku nie pasuje nie zastanawiajcie się nad nim na siłę. Od samego początku na naszej liście nie było żadnego wózka X-lander oraz Chicco. Tak jak Chicco wykreślone było z kilku sensownych powodów (małe, piankowe koła, chybotliwe stelaże, możliwość wpięcia tylko ich fotelika itd.), tak X - lander znalazł się na czarnej liście bo... Bo tak. Wiem, że to żaden argument, ale żaden z X - landerów nie przypadł mi do gustu - dlaczego więc miałabym rozważać ich zakup, kiedy do wyboru są setki (poważnie, też byłam w szoku) modeli innych wózków i każdy znajdzie coś dla siebie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Jedo FYN 4DS Memo 2014. Wózek bardzo popularny, posiadający wiele pozytywnych opinii. Niestety stelaż po złożeniu jest duży (dł/szer/wys 94/21/61 - ze zdjętymi kołami), a sam wózek nie należy do najlżejszych. Posiada oczywiście wszystkie atesty, możliwość wpięcia fotelika, bardzo łatwo się składa i przede wszystkim ma duże, skrętne i pompowane koła - idealne na nasze podkieleckie wertepy. Zdecydowaliśmy się na stonowaną kolorystykę - pasującą zarówno dla chłopca jak i dziewczynki, wybiegliśmy trochę w przyszłość, a co! ;) Nie ma wózka idealnego. Najważniejsze jest aby znaleźć taki, który pasuje do naszego stylu życia i spełnia najważniejsze warunki, które sobie postawimy. My musieliśmy wybrać - albo mała waga, albo wygoda prowadzenia. Mam nadzieję, że był to dobry wybór, Tosia zadecyduje :)
A oto i on, pierwszy pojazd Tosi:






W prześcieradłach się zakochałam. W komplecie 2 sztuki - drugie z gangsta owcą :) Pink no More




 










wtorek, 15 lipca 2014

Ciasteczka a'la Brownie

Mhmm czekolada, dużo czekolady i jeszcze więcej, czyli ciasto a'la brownie z polewą czekoladową. Zrobione na zamówienie szwagra - smakowało mu wybornie, z resztą nie tylko jemu :) Zostałam wychwalona, a ciasto zniknęło w ekspresowym tempie. Jeżeli ktoś lubi czekoladę, słodycz i czekoladę to zdecydowanie polecam - ja wymiękłam po jednym kawałku ;)

CIASTECZKA A'LA BROWNIE
SKŁADNIKI:
  • 200g gorzkiej czekolady
  • 250g masła
  • 150g cukru
  • 150g mąki pszennej
  • 4 jaja
  • 1 opakowanie cukru wanilinowego (16g)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
Masło rozpuszczamy i odstawiamy do ostudzenia. Czekoladę siekamy na małe kawałki, odkładamy. Do ostudzonego masła wrzucamy wszystkie składniki wraz z posiekaną czekoladą i dokładnie mieszamy. Przelewamy do formy (20x20cm), wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180°C i pieczemy ok 30 - 40 min. Polewa ze zdjęć to rozpuszczone 3 tabliczki mlecznej czekolady. Wspominałam już, że będzie bardzo czekoladowo? :)




niedziela, 13 lipca 2014

Złoty Okoń - Lubię jeść na mieście

Uwielbiamy z Tatą Tosi dobrze zjeść i i  nie wyobrażamy sobie życia bez wszelkiego rodzaju knajp, knajpeczek, restauracji czy barów. Odkąd jest z nami Tosia ograniczyliśmy co prawda wypady piwne do 0, ale nie przestaliśmy jadać na mieście, dlatego postanowiłam podzielić się z Wami opinią nt. niektórych restauracji. Tym oto postem rozpoczynam cykl "Lubię jeść na mieście". Na początku znajdą się w nim miejsca głównie z Warszawy i okolic, jednak z biegiem czasu chciałabym rozszerzyć je o Kielce i inne miasta, w których będziemy mieli okazję jadać - może trafi się jakaś knajpka, która podbije nasze serca (tak jak ta na Mazurach...).

źródło
Na pierwszy ogień pójdzie restauracja "Złoty Okoń", która znajduje się w Serocku (nie, nie to nie ta mazurska, Serock leży pod Warszawą, a o mazurskiej, która skradła nasze serca będzie innym razem!). Sama restauracja jest od 2001 roku, ale jedzenie podawane jest tam od 1996 roku. Jako kilkuletnie dziecko jeździłam z rodzicami "na rybkę" do przydrożnej budki, w której ZAWSZE był dziki tłum. Ryba podawana była na plastikowych talerzach, często trzeba było stać, bo wszystkie plastikowe krzesełka były zajęte. Jaki był fenomen tego baru? Świeża i zawsze smaczna ryba - jako dziecię jadłam tylko filety z okonia, które zawsze były wyśmienite, a połówkę porcji pochłaniałam niemal do końca, jak na możliwości małego brzuszka przystało. Z biegiem lat i ciągle niezmienną jakością serwowanych ryb właściciele zlikwidowali bar, a na jego miejscu otworzyli dużą restaurację. Rozszerzyli menu, drewniane ławy zstąpiły plastiki, pojawiły się normalne talerze i sztućce, zniknęła samoobsługa i zaczęli obsługiwać kelnerzy. Nie zmieniła się tylko jakość i smak serwowanych potraw. Dorastałam, próbowałam nowych ryb i wszystkie były tak samo dobre. Na pewno mogę polecić Wam solę na szpinaku pod beszamelem, rybę zapiekaną w pomidorach z mozarellą (której niestety nie ma już w karcie), podają również świetne krewetki, tatara z łososia no i oczywiście nieśmiertelne okonki! To taka moja lista, którą muszę przyznać zamawiam na okrągło. Zawsze wychodzę stamtąd najedzona i zadowolona - z resztą nie tylko ja.
Godna polecenie jest również zupa rybna i smażony halibut. Ostatnio Tata Tosi, który nie jest fanem ryb zamówił sobie stek (tak, tak w restauracji rybnej;) ) i powiem Wam, że był to jak do tej pory jeden z lepszych steków jakie jedliśmy. Niestety miejsca z powalającymi stekami jeszcze nie zostały przez nas odkryte - nadal szukamy, ale trafiamy na fatalne knajpy.
Podsumowując "Złoty Okoń" dostaje ode mnie bezapelacyjnie najwyższą notę. Polecam z całego serca zarówno na niedzielny obiad, przystanek w drodze na wakacje czy wypad ze znajomymi. Po wspaniałym obiedzie można wybrać się na spacer nad wodę, ponieważ Serock leży nad Zalewem Zegrzyńskim.

piątek, 11 lipca 2014

Pierogi z jagodami

W jagodach najlepsze są... pierogi z jagodami! :)
Kocham uwielbiam, jestem ich fanką od zawsze i już chyba na zawsze, a ich wykonanie jest na prawdę proste - przekonajcie się sami.

PIEROGI Z JAGODAMI
SKŁADNIKI:
  • 250 ml ciepłej wody
  • 2 łyżki oleju
  • 550g mąki pszennej 
  • jagody (sprzedają na słoiki, więc ok. pół dużego słoika ;))
  • opcjonalnie 2 łyżki cukru pudru 
W wielu przepisach w składnikach podawane jest jajko - strzeżcie się i nie dodawajcie go. Ciasto bez jajka jest o wiele delikatniejsze i smaczniejsze!:) 
Wodę, olej i mąkę dokładnie mieszamy i zagniatamy ciasto. Cienko rozwałkowujemy i szklanką (średnica wg upodobań) wykrawamy okręgi. Po wykrojeniu wszystkich okręgów przystępujemy do nadziewania. Umyte (!!! A jeśli Ci się nie chce myć zajrzyj TU) i odsączone jagody delikatnie mieszamy z cukrem pudrem. Łyżką nakładamy jagody w środek wcześniej wykrojonego okręgu, sklejamy i odkładamy na czystą ścierkę i tak ok. 50 razy;). W garnku gotujemy wodę z odrobiną soli i wrzucamy porcjami nasze pierożki - gotujemy ok. 3 min od momentu wypłynięcia. Wyjmujemy cedzakiem i wrzucamy kolejną porcję. Idealnie smakują posmarowane masłem (wtedy również się nie skleją) oraz z jogurtem greckim wymieszanym z cukrem wanilinowym. Smacznego! Ja idę dojadać te, które jeszcze się uchowały ;)


czwartek, 10 lipca 2014

Co nieco o ZUSie - czyli zachęcanie do prokreacji po polsku

Na samo słowo ZUS większość z nas ma ciarki. No dobra, większość, której ten wspaniały urząd dał się we znaki. Jak wszyscy wiemy mamy niż demograficzny, a nasze władze robią wszystko aby to zmienić. Zachęcają do rodzenia dzieci, dają bonifikaty, baaa nawet becikowe dostaniemy w wysokości 1000zł, przy którym trzeba załatwiać tyle, że niejednemu się odechce. Jednak na czele zachęcania do prokreacji w naszym kraju stoi  ZUS.

źródło
Wyobraźcie sobie taką oto sytuację. Młoda dziewczyna po stażu załapuje się na pracę biurowo - handlową. Codziennie przez prawie rok dojeżdża komunikacją miejską po 2h w jedną stronę - system pracy ośmiogodzinny, w weekendy studia, umowa oczywiście śmieciowa, a wypłata nie starcza na przysłowiowe waciki.Ostatnie 3 miesiące obfitują jednak w zamówienia, sytuacja diametralnie zmienia się na lepsze, przyszłość w firmie wygląda już bardziej kolorowo, nowe umowy, zlecenia. W końcu dostaje umowę o pracę - w obecnych czasach nie lada wyczyn. Po drodze jednak w jej brzuchu postanawia zamieszkać nowy obywatel, który trochę za szybko chciałby pojawić się na świecie. Lekarz wypisuje zwolnienie i lojalnie informuje, że będzie już do końca ciąży, wszak trzeba się oszczędzać. W pracy informację przyjmują prawie z zadowoleniem, gorzej, że na zwolnienie trzeba iść, ale jak mus to mus. Wszystko idzie sprawnie, pierwsza pensja z ZUSu trochę opóźniona, druga w terminie, trzeciej brak. Po krótkim dochodzeniu okazuje się, że tym razem zawiniła Poczta Polska gubiąc przesyłkę ze zwolnieniem - no trudno, zdarza się chociaż nie powinno... Mąż jeździ, załatwia kopie, podpisy, zawozi do firmy, trzeba czekać. Czekanie nie będzie jednak upływać spokojnie, bo do dziewczyny parę dni później przychodzi list o rozpoczęciu postępowania wyjaśniającego w sprawie jej zatrudnienia. ZUS ma swój plan - na koniec ciąży zestresują, może szybciej urodzi, będą krócej płacić. Tak widzę to ja, a Wy?

Nie mam już siły. Rozumiem, że trzeba kontrolować, bo wielu jest nieuczciwych ludzi, ale niektóre kontrole to już przesada. Może ktoś potrafi mi wytłumaczyć dlaczego w takim razie nie czepiają się tych, którzy całe życie jadą na zasiłku, dlaczego nie wykrywają prawdziwych oszustów ciągnących pieniądze z MOPSu, z ZUSu i każdej innej instytucji jakiej się da, dlaczego czepiają się nas - uczciwych, pracujących obywateli którzy chcą mieć odrobinę spokoju, szczególnie pod koniec ciąży, która nie należała do łatwych... To jest nagminne czy to ja po prostu mam pecha? I tak się zastanawiam, co by było gdybym była w innej sytuacji niż jestem. Gdybym np. utrzymywała się tylko z tej jednej pensji - 2, 3 może 4 miesiące bez pieniędzy, nie wiem za ile przyjdzie kolejna transza, kiedy skończy się kontrola. Ale co to kogo obchodzi, że nie miałabym co włożyć do garnka, ani za co kupić dziecku pieluch, kontrolować trzeba!


wtorek, 8 lipca 2014

Zebra

Od zawsze intrygowało mnie ciasto zebra, ale zrobienie "pasków" wydawało mi się niewykonalne. A tu niespodzianka - paski są łatwe, a samo ciasto nie ma prawa się nie udać. Mi najbardziej smakuje po kilku dniach, jak już trochę zeschnie, do tego mleko, dżem i jestem w niebie. To co? Pieczemy? :)

ZEBRA
SKŁADNIKI:


  • 5 jaj
  • 150g cukru
  • 1 opakowanie cukru wanilinowego (16g)
  • 500g mąki pszennej + 2 łyżki
  • 2,5 łyżeczi proszku do pieczenia
  • 250g oleju słonecznikowego
  • 250g bezbarwnej oranżady (ja użyłam Heleny)
  • 2 łyżki kakao
Piekarnik rozgrzewamy do 150°C. 
Jajka ucieramy z cukrem, następnie dodajemy pozostałe składniki (poza kakao) i dokładnie mieszamy. Połowę masy przelewamy do innego naczynia, mieszamy z 2 łyżkami mąki, a drugą połowę z 2 łyżkami kakao. Tortownicę smarujemy margaryną i na przemian nalewamy po 3 łyżki białej i ciemnej masy. Wkładamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy ok. 1h. Po tym czasie sprawdzamy patyczkiem - jeśli ciasto jest suche wyjmujemy. 

Przepis pochodzi z książki "Słodkie inspiracje" serii Thermomix.


piątek, 4 lipca 2014

Rafaello

Delikatny smak kokosa, krem rozpływający się w ustach - niech milczy ten kto Rafaello nie lubi! Osobiście takiej osoby nie znam, a że przepis stosunkowo łatwy, a ciasto wychodzi obłędne to postanowiłam się nim z Wami podzielić. Ponadto okazało się, że zostałam zaproszona przez Bożenę do kolejnej akcji wspólnego pieczenia. Tym razem ciasto miało być... Bez pieczenia! :) A więc nawet jeśli nie posiadacie w domu piekarnika do dzieła! :)

CIASTO A'LA RAFAELLO
SKŁADNIKI:

  • 500ml mleka
  • 150g cukru
  • opakowanie cukru wanilinowego (16g)
  • 3 łyżki mąki pszennej (50g)
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej (50g)
  • 3 żółtka
  • 250g margaryny
  • 200g wiórków kokosowych
  • 1 opakowanie krakersów
Do garnka wrzucamy wszystkie składniki poza margaryną (zostawiamy również ok. 60g. wiórków do posypania ciasta) i dokładnie mieszamy. Wstawiamy na gaz i gotujemy na najmniejszym ogniu ok. 10 - 15 min. ciągle mieszając, aż masa zgęstnieje. Pamiętajmy aby nie przestawać mieszać, ponieważ mleko natychmiast wykipi. Dodajemy pokrojoną w kostkę margarynę i miksujemy. Ponownie wstawiamy na gaz i doprowadzamy do zagotowania. Ciągle mieszając gotujemy ok. 3 min. Formę (na taką ilość masy wystarczy naczynie 15x20 cm) wykładamy krakersami i wylewamy na nią połowę masy, kładziemy kolejną porcję krakersów, wylewamy resztę masy i obsypujemy wiórkami. Odstawiamy do ostygnięcia - kiedy ciasto zupełnie wystygnie chowamy je do lodówki na całą noc (jeżeli mamy niezapowiedzianych gości albo niepohamowany apetyt wystarczą 3h;) )


Krakersy można zastąpić biszkoptem (przepis TU), będzie równie pyszne, a zniwelujemy słonawy smak krakersów, który niektórym może przypominać napoleonkę. Smacznego! :)

Wraz ze mną w akcji wspólnego pieczenia - nie pieczenia brały udział:

Izioni Pyszne Smaki
Kuchnia Maryny
Różowa Kuchnia
Bożena - moje domowe kucharzenie
Moje Małe Czarowanie
Codzienne gotowanie u Agi
oraz Lidia :)

Bardzo dziękuję i "do spieczenia" w kolejnych takich akcjach! :)

czwartek, 3 lipca 2014

Bułki pszenne

Zapach świeżego pieczywa roznoszący się po domu to jeden z tych aromatów które uwielbiam. Ponadto domowe bułeczki nie zawierają konserwantów, sztucznych spulchniaczy czy innych świństw. Tylko drożdże, mąka i ulubione ziarna - skusicie się i spróbujecie upiec je w domu? Jeśli tak na Waszym stole nigdy już nie zagości sklepowe pieczywo:)

BUŁKI PSZENNE
SKŁADNIKI:
  • 50g świeżych drożdży 
  • 1 łyżeczka cukru
  • 250ml letniej wody (ok. 37°C)
  • 500g mąki pszennej
  • 40g oleju
  • 2 garści ulubionych ziaren
Drożdże mieszamy z cukrem, wodą i 2 łyżkami mąki, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce na ok. 10 min do wyrośnięcia. Pozostałe składniki wrzucamy do miski, dodajemy wyrośnięty drożdżowy zaczyn i wyrabiamy ciasto aż do momentu, kiedy zacznie odchodzić od ręki i miski. Formujemy kulę, którą zostawiamy w naczyniu, przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na ok. 30 min (ciasto musi podwoić swoją objętość). Po tym czasie formujemy niewielkie bułeczki (powinno wyjść ok 12 szt.) i układamy na blasze wyłożonej pergaminem. Przykrywamy ściereczką i ponownie dajemy im wyrosnąć, tym razem przez ok. 45 min. W międzyczasie rozgrzewamy piekarnik do 200°C. Wyrośnięte bułki powinny być dwukrotnie większe niż po uformowaniu. Opcjonalnie możemy posmarować je roztrzepanym jajkiem i posypać ziarnami albo zrobić nożem delikatne nacięcia. Wkładamy do piekarnika na ok. 20 min.- skórka powinna być złocista i chrupiąca. Smacznego! :)


środa, 2 lipca 2014

Szybkie bułeczki

No i jest pierwszy post z cyklu: "Wspólne wyrabianie zorganizowane przez Kuchniamaryny". Tym razem skusiłam się na szybkie bułeczki - bez drożdży, bez wyrastania, rach ciach i gotowe. Właścicielka bloga organizuje wspólne wydarzenia dla internautów, co uważam za super pomysł! Pomimo, że akurat te bułeczki nie podbiły mojego serca (ciężarnej ciężko dogodzić) na pewno będę brała udział w kolejnych akcjach i próbowała innych przepisów. 

SZYBKIE BUŁECZKI
SKŁADNIKI:

  • 350g mąki pszennej (ja dałam trochę więcej)
  • 1 opakowanie proszku do pieczenia (15g)
  • 1 łyżeczka soli
  • 200g tłustego mleka
  • 50g oleju
  • 1 jajo
  • 1 łyżeczka cukru
  • ziarna do dekoracji:sezam,siemię,mak (zależy od naszych upodobań)
Piekarnik rozgrzać do 180°C.
Łączymy wszystkie składniki (oprócz ziaren) i dokłądnie mieszamy aż do powstania jednolitej masy. Z ciasta formujemy bułeczki i układamy je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Posypujemy ziarnem i pieczemy ok. 15 min. 


Ja formowałam bułeczki 2 łyżkami, ponieważ ciasto było bardzo lepiące - wyglądało to bardziej na niesfornie rzucone paćki ciasta, ale w sumie wyrosły nieźle. Polecam zdecydowanie dla wszystkich, którzy nie mają czasu na "rosnące" ciasta. Ja pozostanę jednak przy bułkach drożdżowych - przepis już jutro! :)